Życie seksualne dzieciatych, czyli idźcie do kina na „Sekstaśmę”
Uwielbiam jak mi Multikino dobiera repertuar. Przeważnie wyświetlają filmy, na które bym w życiu nie poszła, ale ponieważ środowe seansy dla rodziców z bobasami (Multi Baby Kino) to rzadka okazja, by obejrzeć coś na dużym ekranie – chodzę jak leci, na wszystko. Od niedawna chodzimy – nie tylko z Mikrobem, ale i z Tatą Mikroba. Na bogato.
Dziś zagrali „Sekstaśmę”. Tak, wiem – też tak myślałam. O Boże, Bożeno, Kameron Dijaz, to-nie-może-być dobre. I ten tytuł. Fejspalm. Litości. Ale mimo to poszliśmy – wszak Mikrob uwielbia się tarzać pod ekranem, a i tak musieliśmy kupić gwoździe w Castoramie po sąsiedzku. Wtem! Jak grom z jasnego nieba. Film o mnie. O nas. O naszych znajomych. Szczery. Prostolinijny. Trafiony w punkt. I przezabawny. Być może tylko dla rodziców. Nie wiem – wszak bezpowrotnie utraciłam już inną perspektywę. Ale z tej perspektywy to WŁAŚNIE TAK WYGLĄDA – życie seksualne dzieciatych.
Bo dawno, dawno temu, w epoce przeddzieciowej, a nawet przedmałżeńskiej – prawdopodobnie parzyliście się jak nornice: byle jak, byle gdzie, radośnie, kompulsywnie. W epoce małżeńskiej – nadal często i regularnie, ale już niekoniecznie w każdym kiblu i samochodzie. W epoce „po dziecku”, a zwłaszcza „po dzieciach”– umawiacie się na seks w z czwartek w przyszłym tygodniu. Jak babcia zabierze młode na noc. Albo jak pojadą na wycieczkę. Bo na co dzień – nawet jak jest wola i ochota, to przeważnie siły brak. O tym właśnie jest ten film. I to, co jest w nim najfajniejsze – że świetnie pokazuje, jak w epoce ubóstwienia seksu, daliśmy sobie wmówić, że jeśli za każdym razem nie masz seksu jak z reklamy kondomów albo filmów z Fassbenderem, to twój związek ma problem. Jest ułomny. I się stacza.
To, co mi się podoba w „Sekstaśmie”, to cudowne, bezpruderyjne, a nawet trochę przaśne ukazanie seksu – jako realizacji absolutnie naturalnej potrzeby dorosłych ludzi (bo bliskość bliskością, ale krew nie woda), która to realizacja ewoluuje, zmienia się i przepoczwarza. Tak jak zmienia się scenografia, a „zmysłową satynę” zastępuje praktyczna flanela. I jeszcze to, że po mistrzowsku rozprawia się z porno-fantazjami, np. o seksie na kuchennej podłodze („Możemy się przenieść na kanapę? Bolą mnie już kolana. – Cudownie, że proponujesz. Zdrętwiała mi kość ogonowa”), itd, itp. Poza tym świetnie pokazuje, że nie potrzeba żadnych świec, płatków róż i innych bzdetów, gdy odzyskasz na moment własne łóżko i chwilę spokoju. I nieważne, że masz wtedy na sobie gacie z Królikiem Buggsem i lekko pachniesz domestosem.
Bo bycie rodzicem nie jest jak codzienna dawka bromu do kolacji. Raczej jak codzienna dawka środków nasennych do śniadania. Wokół seksu dzieciatych panuje jakaś chora zmowa milczenia. Nikt nie chce przyznać, że jest INACZEJ, w obawie przed przyznaniem się do klęski (wg standardów Cosmo). A jak już przyznaje, to pół- żartem, pół-serio, półgębkiem. Wszyscy tęsknimy za czasami, kiedy wstawało się z łożka tylko w obliczu śmierci z głodu i wycieńczenia, ale – face the truth — to se ne vrati. Jeszcze przez chwilę. Momencik.