Ziemniakowe lowe, czyli boska matka zostaje działkowcem
Jestem ze wsi. Tzn. teraz z Warszawy, oryginalnie z niedużego miasta w świętokrzyskim, ale dopiero w pierwszym pokoleniu, a z dziada pradziada to jednak ze wsi-wsi, jak zresztą prawie my wszyscy. Wakacje spędzałam u cioć i wujków na wsi, chodziłam na łąki zrywać szczaw na szczawiową i po drzewach rwać jabłka i czereśnie, bawiłam się z kurami, płakałam nad losem kaczek i wiem z autopsji, że krowa nie jest biało-fioletowa, a nawet wiem, jak się ją doi. Czyż nie jestem hipsterem? 😉
Mikrob raczej tego nie doświadczy. Niby nic, a jednak jakoś mi przykro. Moja mama całe życie tęskniła za ziemią, z której wyrosła, a ponieważ wybrała życie w mieście, robiła w tym mieście karierę i powrót na wieś nie wchodził w grę, zaczęła uprawiać ogródek działkowy. Najpierw kawałek ziemi przy cudzym domu, później- pracowniczy ogródek działkowy. Dziś – dwa przylegające do siebie ogródki – w sumie 6 arów, śmiejemy się więc, że jest działkowcem wielkoobszarowym. Za dzieciaka jedyne co mnie pociągało w wyjazdach na działkę- to możliwość wyżerania truskawek, malin i poziomek z krzaka, palenie liści i suchych gałęzi (ekscytujące obcowanie z żywym ogniem). Dziś dużo bardziej podnieca mnie grzebanie w ziemi, przycinanie, przesadzanie i podlewanie. Nie przepadam za pieleniem.
Wiem, mam zajawki jak pensjonariusz sanatorium „Albatros”, co robić. Odkąd mieszkam tu, gdzie mieszkam, mam za oknem kawałek ogródka. Maleńki, 50 m2- tyle co duży pokój. Ale kiedy tylko zaczyna się sezon (czyli, kiedy wyjdzie słońce, nawet jeśli nadal zimno jak w Suwałkach), po prostu się tam przeprowadzam. A właściwie przeprowadzamy. To nic, że niedaleko ulica i słychać samochody, to nic, że ziemia jest nędzna i co roku wysypujemy tu małą wywrotkę torfu, żeby cokolwiek nam urosło. Kochamy naszą namiastkę ogrodu. Nasze pająki i inne robale. Żaby, które wskakują nam do kuchni przez tarasowe drzwi. Odkąd mieszkam tu, gdzie mieszkam, mam za oknem też las. Duży, prawdziwy, bez brukowanych alejek i latarni, za to z hordami dzików i saren, wiewiórkami, lisami i dzięciołami. Rili, w Warszawie. Odkąd pojawił się Mikrob, bywamy w tym lesie codziennie (zanim się pojawił, byliśmy może z 5 razy w ciągu 3 lat) 😉 Spacerując, raz po raz mijaliśmy ulokowane w środku lasu Rodzinne Ogródki Działkowe. Spoglądaliśmy na nie łapczywie, obiecując sobie, że sprawdzimy, czy nie ma jakiegoś bezpańskiego, do wzięcia (znaczy odkupienia). Ale jakoś nigdy nie sprawdziliśmy. Aż pojawiła się kartka: „sprzedam ogródek numer…, dzwonić wieczorem”.
Zadzwoniliśmy. Następnego dnia obejrzałam. Pogadałam z fellow-działkowcami w wieku zaawansowanym. Pogadałam z panem z administracji (w wieku zaawansowanym). Z ekscytacji rozbolał mnie brzuch. Kolejnego dnia obejrzeliśmy go razem. Pogadaliśmy z właścicielką (w wieku zaawansowanym), obeszliśmy jeszcze kilka innych ogródków, które chcą sprzedać ich właściciele (w wieku wiadomym). Wróciliśmy do działki numer. Zdecydowaliśmy się od razu. Nie mogłam uwierzyć, że poszło tak szybko. No i oczywiście nie poszło. Ale to nieważne. Jeszcze nie jest nasza, a ja już nie mogę się nacieszyć na myśl o oceanie możliwości, jakie daje nam to mikropoletko, ten śmieszny skrawek ziemi. Staram się nie myśleć za dużo o tym, że wokół działek ostatnio głośno i gorąco i że kupujemy coś, co w końcu nie będzie przecież nasze i będzie nas można sprzedać deweloperowi, razem z naszymi jabłkami i jeżynami. Trudno. Liczę, że do tego czasu Mikrob zdąży się najeść z krzaka. A ja może kupię sobie kury?