Brzydota i splendor porodu
Jeśli piękno to właściwość li tylko estetyczna, to poród ni cholery piękny nie jest.
I dobrze. I wcale być nie musi.
Ciekawie się czasem splotą moje lektury i to, co akurat wypluje internet. Dziś z co najmniej kilku źródeł dopadła mnie seria zdjęć francuskiego fotografa Christiana Berthelota ukazująca dzieci tuż po (w mniej niż 20 sekund) narodzinach. Zamysł fotografa – niezbyt nowatorski, stylizacja na wojowników trochę przesadzona, ponoć (ja się nie znam) za dużo fotoszopa, ale i tak zrobiła wrażenie. Także na mnie. Widok PRAWDZIWEGO noworodka, a nie udającego go/ją trzymiesięcznego różowego bobasa, do którego przyzwyczaiła nas popkultura, jest dla wielu szczerze wstrząsający. Dla niemal wszystkich – frapujący.
Nie będę tu biadolić nad naszym odklejeniem od rzeczywistości i tym, jak nam reklamy i holywoodzkie produkcje przeprały mózgi, choć i to prawda. Intryguje mnie co innego – proste i zasadnicze pytanie: czy poród jest piękny?
„Piękno porodu”, tak mi się zdaje, to zbitka tak samo nierozerwalna, niepodzielna, nierozłączna jak „cud narodzin”, „instynkt macierzyński” i inne takie. Tymczasem, co tu dużo mówić, poród jest brzydki i to w sensie najbardziej dosłownym.
Czym jest piękno artyści i mędrcy myślą już dobrze ponad 4 milenia, ale jak wiadomo i tak od nich wszystkich lepsza jest Wikipedia:
Piękno to pozytywna właściwość estetyczna bytu wynikająca z zachowania proporcji, harmonii barw, dźwięków, stosowności, umiaru i użyteczności, odbierana przez zmysły (źródło: Wikipedia).
Łopatologicznie, ale lepiej nie trzeba.
O co mi chodzi? O to mianowicie, że wskutek splotu rozmaitych okoliczności, oczekujemy pod naszą szerokością geograficzną, że poród będzie PIĘKNY również właśnie w sensie jak najbardziej pierwotnym, estetycznym, wizualnym, organoleptycznym. Oczekujemy tego tak bardzo, że nawet widząc zakrwawione, ośluzione, sino-brunatne, wymęczone, wykręcone ciała noworodków na i tak przecież wystylizowanych zdjęciach Christiana Berthelota, bredzimy coś o pięknie.
Tak jak by brakło nam innych kategorii niż estetyczne. A one przecież są.
Rachel Cusk, której „Pracę na całe życie. O początkach macierzyństwa” właśnie łapczywie pochłaniam, wyjątkowo mi dziś współbrzmi z tymi dywagacjami. Pisze oto:
W żadnej z książek, jak zauważam, nie wspomina się o tym, by jedną z cech ciąży miało być doznanie olśnienia w kwestii sposobu wyjścia dziecka na świat. Materiał ilustracyjny dotyczący tego wydarzenia jest bogaty: rysunki przybierają zwykle postać przekrojów poprzecznych, z których pierwszy pokazuje dziecko w brzuchu matki, a ostatni dziecko, które wyszło z brzucha matki. (…) Czasami trafiają się fotografie kobiet o twarzach porażonych niczym w chwili śmierci: wykrzywionych w grymasie, spoconych, z wyrazem błagania, o zaciśniętych z całej siły powiekach albo oczach wywróconych w górę, o ciałach tonących w plątaninie prześcieradeł i szpitalnych rurek i kabli albo uniesionych bólem do takiej pozycji, jak na krzyżu. Odczytuję to tak, jakby na tych fotografiach odkrywała się przede mną jakaś nieznana historia kobiety, opowieść o cierpieniu utrzymywana w najściślejszym sekrecie. Ale nawet szczerość tych obrazów nie wyjaśnia tajemnicy przyjścia dziecka na świat. Wielu kobietom rodzi się łatwiej, gdy przyjmują pozycję pionową – głosi jeden z podpisów. A inny: Pojawieniu się dziecka na świecie towarzyszy atmosfera bezczasowości i cudownego spokoju. (…) Odbierałam też niepokojące sygnały od innych kobiet, które chrapliwym śmiechem kwitowały padające w rozmowie słowo „ból” albo rzucały tajemniczo: Potem już nigdy nie będziesz taka sama. Tego rodzaju aluzje nigdy nie są wyjaśniane; przeciwnie, kobiety natychmiast cichną , jakby niechcący złamały przysięgę milczenia. (Rachel Cusk, Praca na całe życie. O początkach macierzyństwa, Wyd. Czarne, s. 31-32).
Zdaje mi się, że to milczenie ma wiele wspólnego właśnie z oczekiwaniem Piękna, „atmosfery bezczasowości i cudownego spokoju”.
I jak dobrze pomyśleć, to aż dziw bierze, że ta wielka mistyfikacja ma się aż tak dobrze.
Nie zrozumcie mnie źle. Nie neguję całego tego emocjonalno-hormonalnego albo po prostu duchowego haju, który sprawia, że wszelkie sprzeczne odczucia towarzyszące porodowi stają się zupełnie do pojęcia: ból i uniesienie, bezsilność i sprawczość, cierpienie i radość, upokorzenie i tryumf. Myślę sobie tylko, że to wszystko dalece ważniejsze i większe niż to, czy było pięknie. Naprawdę.