ZUS czy OFE? Czyli o inwestowaniu. W to, co ważne.

Nie lubię, gdy mi się przypomina, że się starzeję i niebawem umrę, a przedtem tylko zmarszczki, kolejki do lekarza i postępująca parodontoza. Ale trudno, stale mi przypominają. A zwłaszcza teraz, kiedy mam niby zatroszczyć się o swoją emeryturę i dokonać iście hamletycznego wyboru: azaliż wżdy ZUS czy OFE? Po głębokim zastanowieniu i ukończeniu trzech ekonomicznych fakultetów (no kiddin’) dochodzę do generalnego wniosku nadzwyczajnej wagi: jeden pies. Wszak całe zamieszanie dotyczy 15 proc. składki (bo 85 proc. zostaje w ZUS, a na 10 lat przed emeryturą i tak wszystko tam trafi). Dlatego właśnie nie zamierzam sobie tym zawracać głowy. Mnie się nie chce iść na pocztę. Dla tych paru złotych. Daleko. I znaczki drogie (a jak chcecie poczytać przystępne i potoczyste porównanie jednej dżumy z drugą cholerą, to możecie zajrzeć tu albo tu). Oczywiście, mam też bardziej wysublimowane wytłumaczenie.
W zasadzie proste: moje OFE zarobiło dla mnie przez ostatnie 10 lat dosłownie parę złotych, a z takim jednym funduszem inwestycyjnym, co mi obiecał emeryturę w tropikach, ciągamy się od dwóch lat po sądach. Zdecydowanie wolę, żeby z moich obecnych składek wypłacali te emerytury obecnym emerytom, zamiast powiększać w tym celu dziurę budżetową, którą i tak łatamy (Pan, Pani, my wszyscy). A na koniec w ramach cięć (bo dług) zamkną nam przedszkola i zabiorą urlop macierzyński. Dzięki, chromolę, dokarmię jeszcze ZUSillę. Z czego więc będę żyła na starość? Się zobaczy. Może zacznę handlować plonami z działki albo zmonetyzuję wreszcie wyrób abażurów z wytłaczanek po jajkach?
A tak serio, to chciałabym nie iść na żadną emeryturę, tylko sobie powolutku pracować. Tak, do śmierci. I dlatego najsensowniejsza wydaje mi się inwestycja w siebie, w swoje zdrowie, sprawność fizyczną i intelektualną. Dlatego wydaję kasę na karnet do fitnesklubu, sokowirówkę i badania okresowe. I na książki. Wiem, że to nie wystarczy, żeby żyć długo i szczęśliwie, dlatego regularnie inwestuję też w relacje, w przyjaźń, w miłość, w Mikroba. Jeśli mam być na starość zależna od innych, to niech to będą ludzie, którzy mnie kochają, albo przynajmniej lubią i właśnie dlatego nie pozwolą mi zdychać w głodzie i samotności. Spróbuję dokupić do tego kawałek ziemi albo mieszkania i uskładać co nieco w skarpecie. Żeby było im lżej. Żeby mnie było.
I nie, nie chodzi o to, żeby cynicznie wcielać w życie hasło: róbmy sobie dzieci, żeby nam miał na starość kto herbaty zrobić (bo gównianym rodzicom i tak to nie pomoże). I że to właśnie dzieci będą utrzymywać wszystkich emerytów. Choć będą. Bardziej o to, żeby jednak pamiętać, że żaden, nawet najdoskonalszy system emerytalny, ani fundusz inwestycyjny, ani polisa, ani sztabka złota w tapczanie o nas nie zadba, jeśli nie będziemy umieli i chcieli troszczyć się o siebie nawzajem.