Ziele na kraterze
Ze wszystkich pięknych i strasznych dzieł natury, wulkany są chyba najpiękniejsze i najstraszliwsze. Udało się człowiekowi poskromić pioruny, umie już wznosić tamy dla powodzi, budować domy gotowe na trzęsienia ziemi. Przed potęgą i zbrodniczą urodą wulkanu może tylko klękać. I modlić się do Boga, albo lepiej, do Diabła. Być W (czytaj w) wulkanie, który ledwie kilka miesięcy wcześniej pochłonął wioskę z jej wszystkimi domami i uprawami (tym razem bez ludzi, którzy uciekli w porę), to zrozumieć wreszcie wszystkie ludowe opowieści o piekle. To zobaczyć skąd w nich kocioł, i ogień, i siarka. I czerń. Stąpać po falbanach zastygłej magmy w samym środku wielkiego czarnego pola mieniącego się w słońcu milionami grafitowych iskier, to przybliżyć się do tego, co muszą czuć astronauci deptający po Księżycu – zachwyt przemieszany z grozą, lękliwe podniecenie, że oto nadepniesz monstrum na jakiś czuły nerw, a wtedy się zbudzi i znów ryknie, plunie siarką i spali tym razem i ciebie. A jednak idziesz, powoli, niepewnie, ważąc każdy krok, by nie uwięzić stopy w pęknięciach i uskokach, w mimicznych zmarszczkach na czarnej i ciepłej skórze wulkanu. I nie możesz się powstrzymać, by nie wściubić dłoni do jamki oprószonej białym, świeżym jeszcze popiołem. Ale zaraz ją cofasz, ochuchany, gorącym jak para z wrzącego kotła, oddechem wulkanu. Polizany lubieżnie, przeciągle, do granic oparzenia. Jak by parsknęła na ciebie bestia, gdy niezdarnie chciałeś pogładzić ją po pysku, sądząc, że śpi i nie poczuje. A potem znów zmrużyła ślepia. Nie podkładaj rąk pod paszcze dzikich zwierząt, mówiła mama. Mama nie była w wulkanie. Spacer po świeżym kraterze to też studium toksycznej miłości człowieka do wulkanu. Po- i podwulkanicznego syndromu sztokholmskiego. Dzisiejszego paktu z diabłem, który w ostatecznym rozrachunku, zawsze opłaca się tylko diabłu, ale jak świat światem, ludzie podpisują cyrografy w zamian za odrobinę ziemskich rozkoszy. I na swoją zgubę. Bo w samym środku krateru stoją domy. Kilka, może z 10. Niezupełnie domy, chatynki ledwie, zbudowane, a jakże, z czarnego wulkanicznego kamienia i pokryte strzechą. Przysadziste, okrąglutkie, urocze prawie. Ale liche, tymczasowe, bylejakie. Od początku swego istnienia gotowe na zagładę, choć, podobno, wcale na nią nie skazane, bo niby wulkan nigdy nie wylewa dwa razy w to samo miejsce. Akurat. Przy domach pierwsze nasadzenia – wino, brzoskwinie, fasola, papaja. Maleńkie jeszcze i niewydarzone. Opatulone szczelnie w chochoły, by nie zważyły ich nocne przymrozki. Wyglądające równie niepoważnie, co pierwszy wąsik nad wargami chłopca. Ziele na kraterze. Żart jakiś. A jednak wracają tu, potępieńcy. Choć im Niemcy pobudowali nowe białe domy z dala od epicentrum. Nie bardzo z dala, ledwie kawałek niżej, 300 metrów może. Pobielili, oświetlili, doprowadzili wodę. A ci wracają do wnętrza kotła. Lezą z powrotem na górę, pchają się tu z tobołami, z wiadrami, z pasami, z samochodami, z tymi swoimi groteskowymi sznurami na pranie. Idą suszyć gacie na dnie piekła. WIdziałam te gacie na własne oczy. Wioska Chã das Caldeiras odrasta w niespełna rok po spaleniu. I suszy gacie. Urządza przechadzki dla turystów i częstuje ich winem i kurczakiem, w cienkim jasnym szkle, na zielonych glazurowanych talerzach. Choć spod czarnych fałd magmy świeci jeszcze dach zalanej po sufit winiarni. A więc dlaczego? Ponoć dlatego, że w kraterze rośnie najlepiej, gleba najżyźniejsza, wino udaje się wybitne, owoce rosną jak opętane. To pewnie też prawda, ale ja do końca nie wierzę, że cała. Jestem więcej niż pewna, że bardziej ciągnie ich tu straceńcza przekora. Potrzeba okiełznania wulkanu, który próbował ich zniszczyć, ale oni byli sprytniejsi i mu zwiali, zostawiając na żer ledwie trochę cegieł i badyli. Nie umieją mu się odpłacić z równą siłą. Pewnie by nawet nie chcieli. Wolą powbijać mu szpilki pod czarne paznokcie i opleść na nich wino. Zatknąć swoje chorągwie na środku czarnych błoni, a potem łazić mu do szaleństwa po nosie i po powiekach. Tak, żeby go swędziało. Żeby poczuł, jak wredne i mściwe potrafią być dwunożne, miękkie, mięsiste i ledwo ciepłe istoty. Jak nieznośne ludzkie mrówki, ludzkie muchy, komary. Małe, ale bezczelne, skuteczne, i święcie przekonane, że żywiciel na razie jest za słaby, by znowu się żachnąć i zdmuchnąć je na zawsze w niebyt, że zanim znów zbierze siły, zdążą się obłowić i zwiać. Jak ostatnio. Łażenie po dymiących jeszcze bebechach wulkanu to przeżycie, na które nie byłam gotowa. Będzie mi się śniło po nocach i nie mam pewności, że to będą dobre sny. Ktoś mnie powinien przygotować. Ktoś powinien uprzedzić: hej, nie można bezkarnie zajrzeć w czarne podniebienie ziemi, wrócić sobie na plażę i zapomnieć. Bo kto raz poczuł na łydkach gorący język wulkanu, ten nigdy nie zwątpi, że wszystkie bajki o piekle to najprawdziwsza prawda. I wszystkie legendy o Panach Twardowskich też.