Za co kocham wakacje nad Bałtykiem

Choć wiem, że najmodniejsze w tym sezonie jest sarkanie na parawaniarzy, chcę Wam napisać, za co kocham lato nad polskim morzem. Właśnie odkrywam w sobie tę miłość na nowo (zobaczcie na Instagramie). Jest intensywna jak za dzieciaka i choć jeszcze tu jestem, wiem, że zaraz znów będę tęsknić. Bo zapach tego morza, to zapach mojego dziecięcego szczęścia. Waszego pewnie też. I Mikroba, choć on tego jeszcze nie wie. Miałam farta – rodzice zabrali mnie nad Bałtyk po raz pierwszy jako 4-latkę (kiedy moja młodsza siostra skończyła 3, co było warunkiem w kwalifikacji na wczasy pracownicze). Ponoć natychmiast rzuciłam się pędem do wody. Zero strachu i asekuracji. Miłość od pierwszego wejrzenia. Od tej pory byliśmy tu co lato. Wiele dzieciaków nie miało takiego luksusu. Wiele i dziś nie ma. Wakacje spędzaliśmy w nauczycielskim ośrodku wczasowym w Przebrnie (bo mama nauczycielka), albo na przyczepkę do wielkiego obozu harcerskiego w Białogórze (bo kumple taty mieli tam różne fuchy). Tłukliśmy się naszym dużym fiatem przez pół dnia. Na tylnym siedzeniu miałyśmy legowisko umoszczone na kanapie i bagażach wciśniętych między siedzenia. Co 10 minut pytałyśmy, kiedy już to morze. Tata odpowiadał, że za 10 minut. Wracałyśmy z siostrą opalone jak robotnicy po saksach w Dubaju, ze spłowiałymi włosami i piaskiem w słoiku. Na pamiątkę. Od tamtej pory minęło ponad 20 lat. Wszystko się zmieniło. Ale nie to, co najfajniejsze. Teraz jestem tu z powrotem. Z siostrą i z mamą, jak wtedy. Z teściową i z synkiem, jak nigdy dotąd. Powoli przypominam sobie to, co wtedy pokochałam tak bardzo, że na tydzień przed wyjazdem nie mogłam spać z przejęcia. Jedzone w pośpiechu śniadania, żeby jak najszybciej iść na plażę. Rozbieranie się w biegu do lodowatej wody, która po minucie była już całkiem znośna, „zupełnie ciepła”, „fajna, no chodź już tato!”. Kanapki z serem i pomidorem, i solą, i piachem. Wylizywanie ze złotka roztopionej czekolady. Z piachem. Kopanie labiryntów tuneli, „żeby woda wpływała i sama zabierała piach, no wiesz” i porzucone w połowie budowle, bo „zobacz jakie fajne patyki przypłynęły, zbudujemy szałas!” Cieknący po brodzie sok z przejrzałych brzoskwiń. Osy. Zapach mokrego drewna. Spanie na ręczniku i budzenie się z zimna. Albo z gorąca. Równie uporczywe, co skazane na klęskę próby ustania w wodzie na dmuchanym materacu. Albo komuś na ramionach. Makaron z jagodami i cukrem na obiad.  Noszeni wody w kubeczku, żeby robić mokry piach. Jeszcze więcej mokrego piachu! Ręczniki w palmy. Obiad na kolację, bo żal było schodzić z plaży. Dzwonienie zębami z zimna. Zapach kutrów, sparciałych sieci, przypalonego tłuszczu i olejku do opalania. Zawijanie w ręcznik przez mamę albo tatę. Tulenie się, grzanie w ich ramionach. Aż zaszło słońce. Ubieranie się po całym dniu w suche, pachnące wiatrem ciuchy. Wilczy apetyt i kamienny sen. Mam to teraz. Wszystko, od nowa. I smakuje tak, jak wtedy, tylko lepiej, bo to JA decyduję, kiedy idziemy do domu. I to ja zawijam w ręcznik. Nadal jest tłoczno i głośno. Brzuchaci panowie zjarani na mahoń piją piwo, palą i śmiecą. Cycate panie hodujące czerniaka gdakają swoje zaklęcia („nie rób-nie syp-nie chlap!”) i ciągle chcą kogoś kremować. Szczęśliwe dzieci zrywają chustki z głów, biegają na golasa, a piach pryskający spod ich nóg sypie się nam we włosy i w książki. Woda pryskająca z ich rozgrzanych ciał wyrywa z pół-snu jak smagnięcie batogiem po plecach. Co chwilę rozgrywa się jakaś dziecięca tragedia. Jest pisk i wrzask i komuś śmierdzi spod pachy. Ale z jakiegoś powodu dzieciom to w ogóle nie przeszkadza. Przeszkadza za to niektórym dorosłym. Tak jak by gdziekolwiek, kiedykolwiek było inaczej. I nie, że tam, daleko, nie jest fajnie. Jest. Nad Śródziemnym, Czerwonym, Karaibskim i Czarnym. Nad Egejskim. I nad Atlantykiem. I Pacyfikiem. Veni, vidi, potwierdzam. Ale Bałtyk jest jak moja polska dusza – szarozielona, słona i zimna. Trochę mętna i brudna. Pływają w niej brunatne gluty i trochę śmieci. Ale da się lubić, gdy się w nią zanurzyć po szyję. A poza tym mam tę jedną. Innej nie mam.