Z prawdziwą przyjemnością obserwuję, że przetrwanie dzieci znalazło się wreszcie w rękach mężczyzn kierujących się rozumem. […] Sprawa ta została niefortunnie oddana decyzji kobiet, które nie mogą przecież posiadać wiedzy właściwej, by odpowiednio sobie z tym zadaniem poradzić” – powiedział jeden z XIX-wiecznych brytyjskich lekarzy. A może to było w XXI wieku?

Do MamaDu  napisała właśnie Agnieszka

List do redakcji

Na porodówce dowiedziałam się, że dziecko MUSI płakać, że to że jest nerwowe, to normalne. Ok, pomyślałam sobie: znamy się krótko, mogę się mylić. Jestem matką zaledwie kilka dni, mogę się mylić. Po powrocie do domu okazało się, że moje wątpliwości nie mijają – jest gorzej. (…). Po tygodniach prób wołania o pomoc w końcu zdecydowałam, że zabiorę dziecko do znajomej Pani doktor (…). Diagnoza: wzmożone napięcie mięśniowe, asymetria ułożeniowa, uczulenie na gluten. Moje dziecko cierpiało przez prawie trzy miesiące, bo NIKT nie traktował mnie poważnie (…)Po dwóch latach dostrzegłam nowe problemy u dziecka. Że nadal nie śpi w nocy, że układa klocki/znaczki/zabawki wyłącznie w rzędy, że zna alfabet, liczy do stu, zna wszystkie znaki drogowe. I co? To samo. PRZESADZASZ. Za dużo czytasz. Za bardzo się przejmujesz. Jaka jest diagnoza? Zaburzenia integracji sensorycznej, podejrzenie autyzmu wysokofunkcjonującego.

Jestem ogromnie wdzięczna Agnieszce, że napisała do MamaDu. Bo choć to smutna, a nawet trochę straszna opowieść, to świetnie ilustruje ona sytuację, z którą muszą się mierzyć dzisiejsze matki, a także zaangażowani ojcowie. I która jest moim zdaniem największym problemem współczesnego rodzicielstwa. Mowa o braku zaufania do samych siebie. I braku wiary w to, że wie się, co dobre dla własnego dziecka.

Teoretyzacja, psychologizacja i medykalizacja rodzicielstwa przyniosły wiele dobrego. Mniej dzieci i matek umiera w trakcie porodu i połogu, mniej (chyba, chcę w to wierzyć) jest toksycznych, opartych na dominacji i strachu relacji rodzic-dziecko. Więcej w nich ciepła, szczerości i bliskości, których już nikt przy zdrowych zmysłach nie uważa za „niewychowawcze”. A jednocześnie unaukowienie rodzicielstwa okazuje się mieć wiele ciemnych stron. Z nich najciemniejszą jest nieustanne podważanie rodzicielskich kompetencji przez rozmaitych „lepiej zorientowanych” i „bardziej doświadczonych”. 

Socjologowie i historycy widzą ten proces jako  część większej zmiany, na końcu której zawsze są pieniądze . Rodzic, który nie ufa sobie staje się klientem doskonałym, konsumentem tysięcy dóbr i usług, które pomogą mu ukoić lęki i wyrzuty sumienia. 
Feministki dostrzegają tu kolejne pola męskiego ucisku, bo to lekarze-mężczyźni wywrócili do góry nogami tysiące lat kobiecego doświadczenia, każąc im rodzić na wznak i zrównując akuszerki z niedomytymi guślarkami. Twierdząc, że wiedzą lepiej, co dobre dla nich i ich dzieci.
Ja sądzę, że rację mają jedni i drugie. Na szczęście powoli, mozolnie wracamy do korzeni.

Nie zrozumcie mnie źle. Nie twierdzę, że matka zawsze zdiagnozuje problem lepiej niż lekarz/psycholog/pedagog/dietetyk, a ojciec lepiej niż teściowa. I że to ze względu na jakiś mityczny instynkt, magiczna nić i takie takie. Nie! Twierdzę, że każdy normalny rodzic jest najwybitniejszym ekspertem w dziedzinie „moje dziecko”. A jego WIEDZA empiryczna, wynikająca z tysięcy godzin „obserwacji uczestniczącej” jest co najmniej równie cenna, co wiedza płynąca z zajmowania się „tysiącami podobnych przypadków”. 
I nigdy, ale to nigdy nie należy jej lekceważyć.