Bobo-sesja DIY*
* przy realizacji poniższych zdjęć nie ucierpiało żadne dziecko, co więcej, to dziecko też miało niezły ubaw ** warto otwierać załączone linki, bo bez nich post jest bez sensu.
Wyznaję, jestem uzależniona. Nie potrafię przeżyć dnia bez zrobienia zdjęcia mojemu synkowi. Nie wiem, czy bardziej dlatego, żeby pokazywać potem na prawo i lewo, jaki jest wybitnie piękny i mądry, czy po to, żeby móc sobie przypomnieć, jakim był turbosłodziakiem, kiedy będzie do mnie mówił już tylko: „Mamo weeeeeeeź…”. I choć dziś właśnie mija dopiero trzy miesiące od jego narodzin, mam tych zdjęć już prawie tysiąc, a, przysięgam, i tak są mocno przebrane 🙂 Na moją zgubę działa przyzwoity aparat w telefonie i, oczywiście, Instagram. Tak oto nawet najbardziej kichowe zdjęcie, gdy pokryte szlachetna patyną filtra Amaro, wygląda nagle interesująco. I jakoś szkoda skasować.
Na całe szczęście, robienie zdjęć dzieciom jest dziś o niebo prostsze (i tańsze) niż przed stu laty, gdy naświetlenie kliszy fotograficznej trwało minutę, a utrzymanie szkodnika nieruchomo w jednej pozycji wymagało od rodziców nie lada ekwilibrystyki. Ale ja też pewnie przebrałabym się za fotel po to, żeby Dynduś miał udaną fotę. Tak jak ci rodzice z końca XIX wieku. Tymczasem pozazdrościłam fantastycznych kadrów Jasonowi Lee, który, co prawda jest profesjonalnym fotografem (ślubnym), ale to, co zrobił ze swoimi córeczkami wymaga takiej wyobraźni, że nawet można mu to wybaczyć 😉 Uwielbiam też kombinacje tego typu i trochę żałuję, że mój synek nie jest już takim bezwładnym blinem, z którym można zrobić wszystko, gdy śpi. Oczywiście i u nas są fantastyczni profesjonalni fotografowie, którzy za jedyne parę(naście) stów zrobią zdjęcia a la Anne Geddes, ale przy takiej ilości misiowych kostiumów w sklepach (sami ostatnio nabyliśmy renifera, supermena i pandę) wystarczy dobre światło, niezły aparat i trochę cierpliwości, żeby samemu zrobić przyzwoitą bobo-sesję. My dzięki uprzejmości naszej szwagierki in spe i jej wypasionego Canona mamy za sobą pierwszą serię zdjęć. I na pewno nie ostatnią. A ponieważ fotografowaliśmy się w Mikołajki, nie mogło zabraknąć renifera (za rozgwieżdżone niebo robi obrus z Ikei).
Jako że Boski Tata wydziera się na wokalu w zespole Rouse Pores, a koszulka Stonesów w rozmiarze 56 zrobiła się już przymała, wykorzystaliśmy też ostatnią szansę na wystąpienie w rockowym anturażu ku chwale Taty (trzeba było tylko uważać, żeby się klapa od futerału nie omsknęła misiakowi na głowę)
No i wreszcie (o niebiosa!) to JA mogłam sobie zrobić zdjęcie z moim synkiem i choć raz być po TEJ WŁAŚCIWEJ STRONIE OBIEKTYWU, czego i Wam życzę, amen.