Z każdym dniem brakuje mniej. Rok od premiery „Brakującej połowy dziejów”
Kiedy równo rok temu moja pierwsza książka trafiała do księgarń, nie miałam pojęcia jak to się wszystko potoczy. Byłam przede wszystkim potwornie zmęczona miesiącami bardzo intensywnej pracy, bolały mnie plecy i kark, miałam kawowstręt, a na widok biblioteki przechodziłam na drugą stronę ulicy odwracając wzrok z obrzydzeniem. Ale też oddychałam z ulgą, że wreszcie się to kończy.
Dopiero po jakimś czasie, pytana o to, jak długo nad książką pracowałam, zdałam sobie sprawę, że równo dziewięć miesięcy (poza tym, że całe życie). To była skomplikowana ciąża wysokiego ryzyka zakończona długim i bolesnym porodem. Analogia ciąży jest strasznie żałosna, wiem, ale, cóż, skoro życie jest tak skończenie banalne. Urodziłam więc. Moją pierwszą córkę. Myśl o niej nosiłam w sobie latami. Nawet nie myśl – marzenie. Jako człowiek potraktowany przez życie wyjątkowo dobrze – zdrowy, obdarzony szczęśliwą rodziną, niezawodnymi przyjaciółmi i dobrą pracą nie miewam wielu marzeń. A już najmniej takich, których efektem mam być coś materialnego. A jednak latami marzyłam o napisaniu książki. „To napisz” – powtarzał mi uparcie najlepszy z mężów, którego przytomny pragmatyzm jest nieraz szaleńszy niż najszaleńsze fantazje. To napisałam.
Miałam oczywiście pewne nadzieje, że efekt realizacji mojego marzenia zainteresuje trochę więcej osób, niż tylko te z najbliższej rodziny, ale nie takie znowu przesadnie duże. W końcu pisałam książkę, którą ja sama zawsze chciałam przeczytać, tylko że takiej nie było. Ale czy ktoś oprócz mnie też czekał na taką książkę? W kraju w którym feministka jest inwektywą, feminatywy są uważane w najlepszym wypadku za problem pierwszego świata, w najgorszym za zamach na cywilizację chrześcijańską, a gender brzmi prawie równie złowieszczo jak wąglik? Miało się okazać, że owszem. Cholernie dużo osób miało na taką książkę ochotę.
Próbowałam policzyć, w ilu miejscach przez ten rok byłam, żeby opowiadać o „Brakującej połowie…”, ale bardzo szybko straciłam rachubę. Powiem tylko, że w ciągu ostatnich dwunastu nie było takiego miesiąca, w którym co najmniej kilku-, czasem kilkunastokrotnie o niej i jej bohaterkach bym nie opowiadała.
Opowiadałam w wielkomiejskich domach kultury i małomiasteczkowych bibliotekach. W szkołach, kawiarniach, muzeach i na gminnych festynach. Na festiwalach literackich i na festiwalach muzycznych. W salach uniwersyteckich. Na Zamku Królewskim w Warszawie. Na przedmieściach Chicago. Teraz, gdy piszę te słowa o 5 rano w lotniskowej poczekalni, wybieram się opowiadać o niej do Brukseli. Ostatnio nawet w biurowcu wielkiego banku, na wewnętrznym spotkaniu dla pracowniczek i pracownic departamentu leasingu. Niewiele brakowało, że opowiadałabym harcerkom podczas rajdu pieszego w górach, ale niestety zaniemogłam i nie mogłam skorzystać z ich zaproszenia. Opowiadałam każdej i każdemu, kto zechciał posłuchać. Bo to jest moja – być może najważniejsza – opowieść.
Ale nie tylko moja przecież.
To, co zostanie we mnie najdłużej po tym nadzwyczajnym roku, to spotkania z czytelniczkami, które dzięki książce poczuły coś ważnego i mi o tym opowiedziały. Czasem to było uczucie ulgi, że wbrew temu, co całe życie słyszały, kobiety są niemal nieobecne na kartach historii nie z własnej winy i z braku zasług. Czasem było to przyjemnie poczucie odnalezienia brakującego elementu własnej układanki. Budowanie tożsamości to wszak skomplikowany proces, a świadomość, skąd i od kogo się wywodzimy i jak się znalazłyśmy tu, gdzie jesteśmy, jest nieodzowną częścią tego procesu. Spotykałam potomkinie moich bohaterek, wdzięczne za to, że przypomniałam ich dzieje i oddałam im sprawiedliwość – jak chociażby wnuczkę jednej z Platerówek, która opowiadała, że babcia umarła ze złamanym sercem w czasach medialnej nagonki na dawne wojenne heroski, a moja książka przywróciłaby jej spokój.
Spotykałam badaczki, które po latach zgłębiania jakiegoś tematu dziękowały mi za inspirację do spojrzenia na nie na nowo, z nieobecnej dotąd perspektywy kobiet i zapowiadały własne książki o historii pielęgniarek, góralek i urzędniczek. I takie, które od lat niestrudzenie same opowiadają o historii kobiet, a cieszyły się szczerze, że ich tytaniczna praca, choć obrobiona i w wersji pop, dotarła wreszcie do szerokiego odbiorcy.
Spotykałam uczennice oszołomione odkryciem, że historia nudziła je szalenie wcale nie dlatego, że jest nudna per se, tylko dlatego, że nie umiały i nie mogły się w niej przejrzeć. Spotykałam studentki i studentów historii, którzy na moje małe abc powinni patrzeć co najmniej z pobłażaniem, gdyby nie to, że nawet studenci historii wcale o tym wszystkim uczeni nie są. Spotykałam wreszcie dziesiątki, a może już setki osób obojga płci, które dzieliły się swoim niekłamanym oburzeniem, że tego wszystkiego dotąd nie wiedziały i nie rozumiały, jak to w ogóle możliwe. To były wspaniałe spotkania.
Co ciekawe – a zbroiłam się na to długo i trzymałam gardę wysoko – książka właściwie nie wywołała negatywnych reakcji. Czekałam na miażdżące recenzje, oskarżenia o pseudohistoryczną uzurpację, wytykanie błędów merytorycznych, ideologicznego zaślepienia, wreszcie na czysty, bezinteresowny hejt. Nic takiego się nie stało. Recenzje zaczynały się od pozytywnych, kończyły na entuzjastycznych. Uprzejmie zwrócono mi uwagę na kilka drobnych przeoczeń czy literówek, poprawionych już przy pierwszym dodruku, a pytania o to, czego w „Brakującej połowie…” zabrakło i dlaczego, podszyte były jednak zrozumieniem, że nie sposób w takiej książce napisać wszystkiego o wszystkich.
Przy mojej skłonności do nadmiernej egzaltacji powinnam tu zamilknąć, żeby to krótkie wspomnienie-podsumowanie nie przemieniło się w jakąś oskarową litanię dziękczynną od siedmiu boleści. Choć pokusa jest wielka, bo wdzięczność wypełnia mnie po brzegi. Dziękowałam już wielokrotnie tym, bez których ta książka by nie powstała, którzy dzielili się ze mną wiedzą, radą wsparciem psychicznym i logistycznym. Mam nadzieję, że czują moją wdzięczność do tej pory. Pora więc podziękować Wam – moim Czytelniczkom i Czytelnikom, które i którzy wykupiliście już trzy nakłady „Brakującej połowy dziejów” i wygląda na to, że czwarty też niedługo wykupicie. Które i którzy przychodzicie na spotkanie autorskie, a czasem nawet takie organizujecie, piszecie maile i wiadomości, poświęcacie czas i zadajecie sobie tyle trudu, żeby pogadać ze mną o tym. A potem, nierzadko idziecie w świat same i sami pisać swoje własne „brakujące rozdziały” – historii Waszych rodzin, lokalnych społeczności, zawodów. Albo po prostu opowiadacie swoim córkom, synom, koleżankom i mężom o „brakującej połowie”, której im w końcu także zaczyna brakować .
Ale dzięki Wam – no dobra, dzięki nam – każdego dnia brakuje jej coraz mniej.
** Książkę niezmiennie można kupić, a na gwfoksal.pl na hasło: brakujacapolowadziejow za jedyne 25,49 zł do jutra, czyli 15.11.2019 r.