Dawno, dawno temu postawiliśmy płot. Każdy z nas miał swój skrawek ogródka w bloku z małej płyty. Długa kiszka trawnika wzdłuż czterech numerów z widokiem na las. Byliśmy na „dzień dobry”, ostrzegaliśmy się przed dzikami z lasu i złodziejami z dzielnicy i pożyczaliśmy sobie śrubokręty. Ale też każdy z nas miał swoje powody, by chcieć drewnianą ramkę na swój mały kwadracik zielonego. Jednym niemowlę zaczynało raczkować, inni lubili pić kawę na tarasie tylko w gaciach (to my), ktoś miał psa, ktoś nadwrażliwy alarm, ktoś bardziej rozległą strefę intymną. Skrzyknęliśmy się na zakupy i na stawianie parkanu i po raz pierwszy odkryliśmy, że płot nas bardziej łączy niż dzieli. Wspólnie go wybieramy, wspólnie bejcujemy, na zmianę strzyżemy żywopłot. Wybraliśmy niziutki, taki do kolan, lekko zażenowani, bo przecież wstyd się tak grodzić. Alienacja, separacja, indywidualizacja, uwiąd wspólnoty. Anomia. Minęły lata, tak z siedem. Urósł nam żywopłot, urosły nam dzieci, płot nam zaczął zawadzać. Nigdy nie był jakąś wielką przeszkodą, ale od przerzucania po kilka razy dziennie kilkunastu kilogramów żywej radości, zaczęły nam się robić zakwasy. Rozbieramy więc płot. Nie cały, bo nam się nie chce. Kawałek, żeby drobiazgi mogły już w tę i nazad bezprizornie. Wykopujemy krzaki. Podajemy sobie śrubokręty, młotki i łopaty. Nasz płot, nasze dzieci, psy i berberysy. Wszystko się roi i miesza. Na osiedlu z małej płyty.