Czy to dobry moment? Lepszego może nie być

„Czy to dobry moment na dziecko?”- nie wiem, czy i kiedy zadaliście sobie to pytanie i jaka była Wasza odpowiedź. Ja zadałam je sobie kilkukrotnie, zanim twierdząco odpowiedziałam w wieku lat 27. Wśród ludzi, z którymi się stykam, to i tak całkiem wcześnie. Większość moich koleżanek, macierzyństwo, owszem, planuje, ale jeszcze nie teraz. Mają swoje powody. Ja te powody przeważnie rozumiem i szanuję. A one są przekonane, że mają czas. Też byłam przekonana. Okazuje się jednak, że czasu jest mniej, niż się nam zdaje. Niż mnie się zdawało. I nie uśmiechaj się szyderczo, tylko doczytaj do końca. Ja sama tak długo chłonęłam banały o „tykającym zegarze”, że stały się dla mnie przezroczyste. Tak bardzo poczułam się panią swojego  życia, że umknęło mi, że jednak nie nad wszystkim mogę zapanować. Że mój doskonały zmysł organizacyjny i legendarna determinacja tym razem mogą nie wystarczyć. Wiem bardzo wiele o tym, jak nie mieć dzieci.  Ostatnio dotarło do mnie, że guzik wiedziałam o tym, jak dzieci mieć, tzn. kiedy. Mimo rachitycznego wychowania seksualnego w szkole i powściągliwych informacji, jakich udzielono mi w domu- już w podstawówce znałam różne metody antykoncepcji. O to, czy i jak się zabezpieczam, pytali mnie wszyscy ginekolodzy od czasów pierwszej wizyty. O to, czy chcę kiedyś mieć dzieci i czy w związku z tym badałam swoją płodność, nie zapytał mnie nigdy żaden. Ani gdy zbliżałam się do magicznej granicy 25 roku życia (po której to prawdopodobieństwo zajścia w ciążę systematycznie maleje, by zacząć spadać na łeb na szyję po 33 roku życia), ani gdy ją przekroczyłam. Nikt nawet nie zająknął się na temat badań, które dość precyzyjnie pozwolą mi określić, ile mam jeszcze czasu, zanim jedyną szansą na dziecko stanie się dla mnie in vitro. Ty też nie wiedziałaś, że takie istnieją? No popatrz!  Wiem, że sprawa jest delikatna i śliska, a pytanie przez lekarza o plany prokreacyjne na niektóre z kobiet (a na pewno na większość tych, które znam) zadziała jak płachta na byka. Ale mam wrażenie, że właśnie my- wykształcone, wyemancypowane, ogarnięte żądzą totalnej kontroli swego życia i swego ciała- w tym konkretnym przypadku zachowujemy się równie głupio jak pensjonarki, wierzące, że „za pierwszym razem nie zajdą”. My wierzymy na słowo honoru, że akurat za pierwszym razem zajdziemy. Jak się już zdecydujemy. Choćby i po czterdziestce. Wkurza mnie to, że mimo wieszczenia katastrofy demograficznej i mantrowania od dziesięcioleci o tym, jak to profilaktyka jest lepsza od leczenia, Minister Zdrowia znalazł 250 mln złotych na program finansowania in vitro w latach 2013-15 (i super, na pewno się przyda), a nie znalazł nawet złotówki na finansowanie badań płodności (w tym FSH, AMH czy USG), które być może uchroniłyby wiele kobiet (wiele par) przed koszmarem długich bezowocnych starań i obarczonych ryzykiem i niepewnością procedur medycznych. Albo choćby kampanię informacyjną na ten temat. Wierzę, że dzięki takim badaniom wiele kobiet (wiele par) inaczej pokierowałoby swoim życiem. A przynajmniej miałyby na to szanse. 1/4 Polek planuje pierwszą ciążę po 30. roku życia, 1/5 po 35. Swoją płodność zbadała mniej niż co dwudziesta z nich*. Obecnie już ponad milion par w Polsce ma problemy z poczęciem dziecka.   * dane pochodzą z badania zrealizowanego na potrzeby Kampanii Płodna Polka