Nie tylko narcos
BM: Gabriel García Márquez napisał kiedyś: „Być może najbardziej zdumiewająca dla Kolumbii była zdolność do przystosowania się mieszkańców Medellín do dobrego i złego, co w połączeniu z nieokiełznaną żądzą przetrwania jest chyba najokrutniejszą receptą na dzielność. Większość z nich wydawała się też nieświadoma, że miasto, które zawsze było najpiękniejsze, najbardziej dynamiczne i najbardziej gościnne ze wszystkich miast kraju, stało się w tamtych latach jednym z najniebezpieczniejszych miejsc na świecie. Nauczono się więc żyć w ciągłym strachu przed tym, co się działo, ale nie do zniesienia była niepewność tego, co jeszcze może się wydarzyć: wybuch, który rozerwie na kawałki uczniów jakiejś szkoły, rozpadający się w powietrzu samolot, kosz warzyw eksplodujący na straganie. Zabłąkane bomby, które zabijały niewinnych i anonimowe groźby w słuchawce telefonu stały się zmorą życia codziennego”
Omar Urán: Tak było w latach 90. Wiele od tego czasu się zmieniło. W końcu lat 80. i na początku 90. było naprawdę dramatycznie źle (tylko w 1991 roku zanotowano 6349 zabójstw, co dawało 380 zabitych na 100,000 mieszkańców; dziś te liczby zmniejszyły się o 80 proc., przyp. BM). Mnóstwo ludzi wyniosło się z wtedy z miasta. I to nie tylko z powodu przemocy, ale też załamania na rynku pracy, ogromnego bezrobocia, globalnego kryzysu w przemyśle, który niestety nie ominął Medellín. Z tego samego powodu narkobiznes stał się dla ubogich mieszkańców miasta dobrą, a czasem jedyną, alternatywą. Dla tych zamożniejszych z kolei był drogą, by wzbogacić się jeszcze bardziej i szybciej. I oczywiście, ludzie żyli w ciągłym strachu, ale w tym samym czasie mieszkańcy miasta zaczęli się intensywnie zrzeszać i organizować, po to, by poszukać dróg wyjścia z tej sytuacji. Pan był jedną z tych osób. Powiedzmy (śmiech). Bardzo ważni w tym czasie byli artyści. W Medellín jednym z najważniejszych wydarzeń w tamtym okresie był festiwal poezji. Okazało się, że ten wszechogarniający kryzys znajduje swój wyraz w poezji, że istnieje wielka potrzeba „estetyzowania” tego strachu. Mieszkańcy Medellín znajdowali w poezji sposób, by opowiedzieć o swoich lękach ludziom spoza miasta czy kraju, wyrazić go, przepracować, ale też jakoś uwznioślić. Kwitła muzyka, zwłaszcza alternatywna, punk. To właśnie sztuka i działania artystów z Medellin były pierwszym podejściem do poradzenia sobie z przemocą i traumą. Innym była działalność organizacji oddolnych i społecznych inicjatyw, które szukały alternatywy tu, na miejscu.
Bo choć wiele osób widziało jedyne wyjście w ucieczce z miasta, do Stanów Zjednoczonych czy Europy, to jednak większość z nich nie mogla sobie na to pozwolić.
Był jeszcze jeden motor zmian i byla to lokalna burżuazja, bogacze z regionu Antioquii, którzy samo mocno ucierpieli z powodu kryzysu. Przemysł się załamał, drastycznie spadła wartość nieruchomości, ziemi, więc oni też ponieśli ogromne straty. A że oni też byli przywiązani do tej ziemi, nie biedą, a swoim bogactwem, to zależało im, żeby razem z NGOsami wypracować wyjście z sytuacji.
Jak to przebiegało i ile trwało? Wszystko zaczeło się od spotkań nazwanych Seminario Alternativo de Futuro para Medellín, które były wspierane przez rząd Kolumbii. Bo sytuacja w mieści była tak zła, że rząd postanowił bezpośrednio interweniować tworząc własną organizację pomocowo-doradczą. Próbowano znaleźć punkty styczne pomiędzy różnymi grupami interesu, które były reprezentowane przez NGOsy, zwiazki zawodowe, przedsiębiorców, przemysłowców i naukowców. To było najważniejsze forum dyskusji o „innej przyszłości” dla Medellín. Poszukiwano nie tylko rozwiązań, ale też osób odpowiedzialnych za sytuację w mieście. Przekonywano przedstawicieli elit finansowych, że mają dług do spłacenia, bo latami, niewielkim nakładem środków wzbogacali się ogromnie, ale nie zrobili prawie nic, by poprawić jakość życia mieszkańców Medellin.
A nasza diagnoza była taka, że większość przemocy wcale nie wynikała z mitycznej, ponoć płynącej w kolumbijskich żyłach, kultury przemocy (cultura de la violencia), tylko po prostu z biedy i wykluczenia.
Była więc zgoda co do tego, że priorytetem jest ponowna integracja grup wykluczonych oraz rozruszanie miejskiej gospodarki, która była w kryzysie. W Medellín brakowało pracy i nie było perspektyw powstania nowych miejsc zatrudnienia. W międzyczasie wykluwała się idea zaangażowanego obywatelstwa – pomysł, że trzeba otwierać miejskie przestrzenie dla mieszkańców, uzgadniać z nimi lokalną politykę, decyzje dotyczące przyszłości miasta. I to założenie też stało się ważnym elementem wypracowanego wspólnie Pacto Social. Zawarto pakt z mieszkańcami? Seminarium trwało 4 lata, brało w nim udział ponad 500 osób pracujących w podgrupach poświęconych gospodarce, budowie społeczeństwa obywatelskiego, kwestiom kobiecym czy problemowi przemocy. Te spotkania zaowocowały powstaniem Planu Strategicznego dla Medellin, który był planem wprowadzenia w życie tego społecznego porozumienia, które się narodziło. Wielu ludzi pracowalo nad tym projektem: organizacje pozarządowe, uniwersytety, przedsiębiorcy, związki zawodowe. Ludzie byli bardzo entuzjastyczni, bo plan nawał nadzieję na wyrwanie Medellin z głębokiego kryzysu. I ja uważam, że to właśnie w tym planie należy upatrywać początków pozytywnych zmian, które nastąpiły w mieście w kolejnych latach, po 2004 roku i trwają do dziś. Które to zmiany znane są na świecie jako „cud w Medellin” – miasto rozwija się, pięknieje, przyciąga turystów i jest coraz lepszym miejscem do życia dla mieszkańców. Ale pan kategorycznie zaprzecza: to nie żaden cud, tylko lata ciężkiej pracy wielu ludzi. Twarzą tego cudu jest Sergio Fajardo, burmistrz Medellín i oczywiście ma on swoje zasługi, ale jednak była to wielka zbiorowa praca, w przeważającej mierze oddolna, obywatelska. I to też miało swój ogromny wpływ na sukces tego planu – ponieważ pochodził głównie od mieszkańców, ludzie poczuli moc sprawczą i zaczęli z niej korzystać.
Burmistrz Fajardo dostrzegł ten potencjał i oddał dużą część decyzyjności właśnie obywatelom.
To powrót do obywatelskich tradycji miasta z lat 30., 40. i 50., kiedy miasto było piękne i bogate, a zaangażowanie na rzecz wspólnoty oczywiste. Ale tak wiele mówi się o odwiecznej, sięgającej czasów kolonialnych, kolumbijskiej tradycji nieufności wobec rządu i instytucji, która w połączeniu z nieufnością wobec współobywateli jest gotowym przepisem na anomię. To tylko część prawdy. Owszem, zaufanie do państwa i jego instytucji było małe, ale jak pokazuje przykład „planu odbudowy miasta”, ludzie byli gotowi współpracować z rządem i samorządem w tym celu. To, że byli krytyczni wobec systemu, pchało ich z kolei ku samoorganizacji oraz wzmagało postawę proaktywną. Ludzie wierzyli, że rząd sam z siebie nic i nie da, ale jeśli go konsekwentnie naciskać, można coś wywalczyć.
Jakim miastem było Medellín przed epoką Escobara? Nigdy nie było typowym kolumbijskim miastem. Bardzo różni się np. od Bogoty czy Cartageny. Bliżej mu raczej do Cali, które też było przemysłowe i powstało dopiero w czasach kolonialnych, więc jest relatywnie młode. Medellín założono przed 400 laty temu, ale znaczenie zdobylo dopiero 150 lat temu. Wcześniej było niemal wioską, nikomu nieznaną, niewyróżniającą się. Zaczęło się rozwijać, kiedy właściciele kopalń w regionie zainwestowali w kawę. To kawa była pierwszym złotem Medellin, ale nie sam surowiec, a jego przetwórstwo, które przyczyniło się do gwałtownej industrializacji miasta w początkach XIX wieku. Ówcześni przedsiębiorcy bardzo chętnie angażowali się politycznie na arenie miasta, tworzyli pierwsze miejskie stowarzyszenia zajmujące się polityką urbanistyczną, polityką społeczną, tworzące zręby społeczeństwa obywatelskiego. Trochę jak w Londynie, w którym lokalna arystokracja fundowała np. miejskie ogrody. Aż do 1960 roku dbali oni o przejrzystość i efektywność miejskich działań, inwestycji, a ich wpływ był tak dominujący, że mówiono wręcz o „państwie notabli”. Bogacze zastępowali władzę samorządową w jej rolach i funkcjach. A co się stało w latach 60.? Miasta w Ameryce Południowej zaczęły się gwałtownie rozrastać, tak gwałtownie, że wymknęło się to spod kontroli. Drugi czynnik, to znaczne zwiększenie wpływu lokalnej burżuazji na politykę rządu, na poziomie państwowym. Notable z Medellín zdobywali wpływy w samej Bogocie i zaczęli się bardziej angażować w politykę na poziomie centralnym niz lokalnym. Stworzyło to pewną próżnię. Wypełniali ją przedsiębiorcy, handlowcy z okolicznych miast, a także migranci z innych części kraju. To były początki klientelizmu w Medellín – lokalni politycy, rekrutujący się spośród przybyszów, stali się wykonawcami poleceń swoich „klientów”, czyli grup interesu. Doprowadziło to do wielu problemów w zarządzaniu miastem i spadku zaufania do władzy. I kryzys lat 90. był nie tylko przemysłowy, ale był też kryzysem legitymizacji władzy. Bardziej ufali gangom niż swoim demokratycznie wybranym przedstawicielom? To też jest część genezy kryzysu Medellín – nie tylko wielkie rozwarstwienie społeczne, ale też niska jakość klasy politycznej, która nigdy wytworzyła solidnej administracji. Burmistrz Fajardo musiał więc na nowo odzyskać kontrolę nad miastem, utraconą w latach 60. Ale ten nowy typ elit politycznych nie był charakterystyczny tylko dla Medellín, był obecny w calym kraju. Wynikał z porozumienia miedzy dwiema największymi siłami politycznymi – konserwatystami i libarałami, którzy dotąd byli największymi wrogami, ale gdy zaczęli wspólnie rządzić, właściwie wyeliminowali wszystkie inne siły polityczne. Doszło nawet do tego, że rząd powoływał i finansował „organizacje pozarządowe”. Np. Acción Comunal, była organizacją, która pomagała ludziom tworzyć nowe dzielnice mieszkalne w dobie bardzo szybkiego rozrostu miasta. Państwo finansowało te budowy poprzez tę organizację, ale zatrudniając jedynie popleczników jednej z dwóch sił rządzących. To prowadziło do degeneracji aktywności obywatelskiej i uzależniło obywateli od partii. I to się skończyło w latach 90. Ten „cud” wynikał z głodu nowych politycznych inicjatyw i determinacji, by skończyć z klientelizmem w polityce. Bo choć burżuazja straciła swoje wpływy, to nowi politycy nie robili nic dla miasta, pasożytowali na nim. Kiedy ludzie z Medellín zaczęli tworzyć budżety i plany partycypacyjne, to właśnie na sztandarach mieli walkę z klientelizmem. Bo ten typ relacji polityczno-ekonomicznych jest dobry tylko dla tych, którzy tworzą znajdują się w sieci powiązań. Dla pozostałych już nic nie zostaje. Jak dużą częścią budżetu Medellin jest budżet obywatelski? Bo w polskich miastach to malutko – zwykle 1 proc., czasem mniej. Mamy różne poziomy partycypacji. Nie tylko budżet, ale też planowanie lokalne, miejskie plany inwestycyjne. Burmistrzowie w Kolumbii muszą zgodnie z prawem przedstawiać te plany mieszkańcom. W Medellín mieszkańcy je współtworzą.
Sami opracowują też plany lokalne, dzielnicowe, a władze miasta muszą je brać pod uwagę.
Te plany opisują najważniejsze problemy i potrzeby danej dzielnicy/społeczności i często są finansowane z budżetu partycypacyjnego, choć bywają finansowane po prostu z miejskich pieniędzy. Budżet obywatelski w Medellin to w tej chwili 5,5 proc. całego budżetu miasta, ale trzeba pamiętać, że większość budżetu miejskiego jest zablokowana na wydatki obligatoryjne, zagwarantowane prawem – tylko około 15 proc. pozostaje do bardziej swobodnego rozporządzania. Musielibyśmy zmienić prawo, żeby więcej niż 1/3 z tej kwoty mogła być przeznaczona na budżet partyzypacyjny, ale to i tak bardzo dużo. Z czego ponoć ok. 40 proc. zwykle jest przeznaczanych na kulturę i edukację Bywa i tak, ale jak to z budżetem obywatelskim – to się co roku zmienia. Faktycznie jednak edukacja i kultura pochłaniają dużą część tych wydatków, na które głosują mieszkańcy Medellin. Kolejka linowa między wgórzami Medellín, fot. CC Co jest najważniejszym rezultatem tej partycypacji? Widać różne obiekty, które powstały dzięki temu – np. biblioteki, kolejki linowe, które niezwykle skracają podróż do miasta osobom mieszkających wysoko na wzgórzach. Wykształciliśmy też dzięki tym pieniądzom nowych profesjonalistów, z których większość działa teraz na rzecz naszej społeczności. Ale moim zdaniem najważniejszym efektem tego procesu jest redystrybucja władzy w mieście. Budynki łatwo zauważyć i docenić to, ze powstały.
Ale fakt, że mieszkańcy Medellin poczuli, że znów mają wpływ na to, co się dzieje w mieście, jest nie do przecenienia.
Np. w sferze edukacji, miasto narzucało pewne kierunki studiów jako pożądane, głównie techniczne, zaniedbujące zupełnie inne, np. humanistyczne, społeczne. A nie każde zdolne dziecko w Medellin chciało budować maszyny czy mosty. NIektóre chciały studiować medycynę albo filozofię. Dzięki pieniądzom z budżetu partycypacyjnego stało się to możliwe. I tu też chodzi o dostęp władzy – wiedza to władza. Klientelizm się skończył? Został zredukowany. To już nie te czasy, w których dana inicjatywa mogła liczyć na pieniądze od miasta, tylko wtedy jeśli wsparła i zdobyła głosy dla danego polityka. A to był cykl, który się powtarzał – politycy kupowali głosy za obietnice „załatwiania spraw”, a sprawy były załatwiane tylko dla tych, którzy pomagali politykom wygywać. Wszyscy, którzy znajdowali się poza tą siecią, nie mogli liczyć na nic. To jest fundamentalna różnica, bo dzięki zerwaniu z klientelizmem nie jest tak, że zwycięzca bierze wszystko. Badania nad tym zjawiskiem w Bogocie pokazały, że w takim systemie tylko około połowa mieszkańców czerpie korzyści ze współnych zasobów. W partycypacji, nawet ci obywatele, których reprezentanci nie zostali wybrani, mogą mieć dostęp do zasobów, a to się wprost przekłada na poprawę jakości ich życia. A jak to wpłynęło na epidemię przemocy, która toczyła Medellin od lat? Oczywiście inwestycje poczynione z budżetu obywatelskiego, np. bilioteki, które stały się ważnym miejscem spotkań i życia lokalnych społeczności, też są elementem pomagającym w rozładowywaniu społecznych napięć, ale naiwnością byłoby sądzić, że biblioteki to panaceum na przemoc. Problem z przemocą, to m.in. problem modelu w jakim robi się biznes w Kolumbii, zwłaszcza biznes narkotykowy. Po pierwsze, to ogromna sieć dająca pracę i utrzymanie tysiącom ludzi w kraju, po drugie kolumbijski narkobiznes funkcjonuje szerokim światowym kontekście, więc jego rozwiązanie nie leży wyłącznie w rękach rządu Kolumbii. Ale to nie jest jedyny problem Medellin i jedyne źródło przemocy. Wielką bolączką jest prostytucja oraz turystyka seksualna.
Medellín jest reklamowane jako miasto „najczystszej kokainy i najpiękniejszych prostytutek”, po które przyjeżdżają turyści z całego świata.
A jak każdy czarny rynek, ten też generuje przemoc. Nie jest ona już tak spektakularna jak w latach 90., kiedy co chwilę coś wysadzano w powietrze, ale przemoc w Medellín nadal jest obecna, a ludzie, którzy chcą ujawniać nielegalne interesy – uciszani. Na porządku dziennym są też wymuszenia, haracze, właściwie alternatywny system podatkowy, ale raczej w białych rękawiczkach, bo wystarczy groźba użycia przemocy, żeby ludzie potulnie płacili. Medellín w nowym milenium dorobiło się regularnej mafii w stylu włoskim, która w czasach Escobara nie istniała. Jak się panu podoba serial „Narcos”? W Kolumbii i w ogóle w Ameryce Południowej takie seriale już były i cieszyły się popularnością. Serial Netflixa jest bardziej popularny na świecie, ale w samej Kolumbii też wywołał gorącą dyskusję. Pierwszy problem to wizerunek miasta i kraju. Serial oczywiście umacnia fatalny obraz Kolumbii i dlatego rząd był mu bardzo przeciwny. Ale oczywiście są i głosy w obronie serialu, no bo skoro amerykanie zrobili setki filmów o Alu Capone i Chicago jakoś to przetrwało, dlaczego zabraniać robienia filmów od Escobarze i Medellín? Oczywiście to jest szerszy problem upraszczania skomplikowanej rzeczywistości na potrzeby filmów akcji, ale to już dyskusja o jakości współczesnej kinematografii w ogóle, a na nią umówimy się może innym razem (śmiech). Mówi się, że serial przywiódł też do Medellin jeszcze więcej niemile widzianych gości – poszukiwaczy mocnych wrażeń, którzy zwiększają tylko popyt na towary i usługi będące zmorą miasta. Co więcej, osiedliło się w Medellin sporo przybyszów z zagranicy, którzy wprost wyzyskują mieszkańców miasta, żeby seks- i narkoturystyka rosła, z czego oni sami czerpią zyski, a lokalna społeczność już niekoniecznie. To nie są turyści, którzy są cenni na miasta. Pieniądze, które przywożą, nie służą mieszkańcom. A jeśli ktoś nie szuka takich atrakcji, to co znajdzie w Medellin? Bo dla wystraszonych turystów, to chyba jest dobry czas, żeby odwiedzić miasto? Zawsze był na to dobry czas! (śmiech). Przede wszystkim warto tu przyjechać dla ludzi. Mieszkańcy Medellín to wspaniali, serdeczni ludzie, którzy są towarzyscy i przyjaźni. Miasto pięknieje i jest bezpieczne dla turystów. Zresztą, nawet w czasach przemocy, turyści nie byli celami ataków. Gangi walczyły między sobą, postronne osoby zostawiając w spokoju. Nie mamy już właściwie problemu porwań i rabunków na ulicach. A co ciekawe, część tego bezpieczeństwa zapewnia właśnie mafia, obowiązuje swoisty pax criminale, bo gangi dbają o swoje interesy, a pieniądze, jak wiadomo, lubią spokój.
Urodził się Pan w Medellín w 1967 roku. To wszystko to też Pańska historia. Nigdy nie chciał Pan uciec z miasta? Nie. Byłem w Europie jako dwudziestoparolatek i proponowano mi żebym został, ale jestem bardzo związany z miastem. Choć moich przyjaciólł też zabijano.
Ale gdy żyjesz otoczony śmiercią, jakoś się przyzwyczajasz, również do myśli, że i ty możesz zginąć.
Co nie znaczy, że ta myśl cię nie przeraża, że nie powraca za każdym razem, gdy stoisz przy trumnie kolejnego przyjaciela Ale pan ma w sobie dużo optymizmu. I nadziei. Nie na jakiś jeden wielki dzień, w którym to wszystko się skończy. Raczej nadzieję, że z dnia na dzień uda nam się postępować słusznie i wybierać, jak należy. Sam miałem liczne propozycje pracy dla osób, którym przydałaby się moja wiedza czy kontakty, tyle że niekoniecznie w celu, który uważam za dobry. Pracowałem nawet chwilę dla rządu, za dobre pieniądze, ale szybko zrezygnowałem, bo to też nie było miejsce dla mnie. To są moje moralne dylematy na dziś. Nie strach przed niespodziewaną śmiercią. A czy ludzie w Medellín już mniej się jej boją? Boją się jak wszyscy. Ale teraz bardziej niż tej od kuli czy bomby, boją się raka i innych strasznych, przewlekłych chorób. I jak to porównać na chłodno, to kula nie jest wcale takim najgorszym scenariuszem (śmiech).
prof. Omar A. Urán, (ur. 1968) pochodzi z Medellin w Kolumbii. Jest profesorem socjologii miejskiej i planowania terytorialnego na Uniwersytecie Antioquia w Medellin. Przez wiele lat aktywnie działał na rzecz partycypacji obywatelskiej. Koordynował program Budżetu Obywatelskiego i Planowania Lokalnego w Urzędzie Miasta Medellin. W październiku ub. roku wygłosił w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Jagiellońskiego wykład pt. „Breaking down the colonial tradition of conquest, submission and cheating. The participatory programs as opportunity to build citizenship and democratic culture„.
Dziękuję za pomoc w przeprowadzeniu tej rozmowy Instytutowi Socjologii UJ, a szczególnie Annie Bednarczyk. Tu kilka linków do ciekawych tekstów o dzisiejszym Medellin, jego transformacji i największych atrakcjach turystycznych: http://www.independent.co.uk/travel/americas/narcos-season-3-medellin-colombia-culture-drug-cartels-pablo-escobar-a7923691.html https://www.theguardian.com/cities/2014/apr/17/medellin-murder-capital-to-model-city-miracle-un-world-urban-forum http://www.brooklynstreetart.com/theblog/2015/01/17/community-murals-and-the-violent-history-of-comuna-13-in-medellin/