Mikrob, czyli ile jest lukru w lukrze
Uwielbiam się wypowiadać dla mediów 😉 Bo nawet jak mnie zacytują bez skrótów i przeinaczeń, to zawsze w takim sosie, że się nigdy sama ze sobą nie zgadzam i muszę poważnie przemyśleć, o co mi naprawdę chodzi. Bardzo to jest twórcze i pouczające 🙂
Najnowszy mój wykon opublikował portal na temat zajawiając nęcąco: „Ty bachorze! Matki przestają się pieścić ze swoimi dziećmi. To koniec lukrowania w wychowaniu?.” Skądinąd sympatyczny autor tegoż zdradził mi konfidencjonalnie, że to właśnie ja go zainspirowałam do napisania artykułu, a więc grubo. Odpisałam, co odpisałam i poszło bez najmniejszych nawet ingerencji, co doceniam, nie powiem. Gorzej z kontekstem. Jak przeczytacie, to zrozumiecie.
Zostałam wywołana do tablicy, muszę więc zrobić coming out 😉 Uwaga! Uwaga! Nie zwracam się do mojego synka per „Mikrobie”. Więcej- dziwnie się czuję, gdy ktoś przy mnie się tak do niego zwraca (pewnie tak się musi czuć matka Nergala albo innego Trybsona, gdy czyta Pudelka). Mówię mu przede wszystkim po imieniu (Adasiu), ewentualnie ze staropolska „synulu”. Albo korzystając z wielkiego bogactwa określeń fauny („robalku”, „glizdo”, „rybciaku”, „żabulu”) oraz wysoko przetworzonych produktów spożywczych (ostatnio głównie „chrupku” i „serdelku”). Produkuję te przezwiska na bieżąco, bezrefleksyjnie, na potrzeby chwili i sytuacji. Nie przywiązuję się do nich wagi, nie sądzę, żeby etykietowały, taki mam flow i pozostaje mi liczyć, że nie spowoduję trwałego uszczerbku na zdrowiu psychicznym mego syna oraz nie zacznie on z tego powodu pomieszkiwać w terrarium albo w lodówce jak dorośnie.
Cieszy mnie za to erupcja kreatywności w dziedzinie dziecio-ksywek u moich czytelników. Kolekcjonuję na bieżąco wszystkie Wasze „Szkrabiny”, „Kotlety”, „Dziabągi”, „Bącury”, „Gizdy” i „Grzdyle”, notuję w kajeciku i wzruszam się na myśl, że zdradzacie mi te, w końcu bardzo intymne, określenia najdroższych Wam w świecie… dziabągów 😉 Nie wiem, czy należą one do tego samego porządku, co przywołane w artykule „bachor” i „grubas”. Jakoś podskórnie czuję, że nie, ale pewnie wszystko zależy od intonacji i intencji.
Nie lekceważę przy tym samej formy- w końcu tak łatwo może się odkleić od czułego zamysłu autora, zostać opacznie zrozumiana lub złośliwie nadużyta i przylgnąć do dziecka jak stygmat.
Dlatego do wyboru imienia dla naszego pierworodnego podeszliśmy śmiertelnie poważnie, ale o tym innym razem.
To, jak się do siebie zwracamy może pięknie odzwierciedlać i doskonale zakłamywać nasze relacje z innymi (nie tylko dziećmi).
Słowa są tylko pretekstem, można je giąć, wygładzać i stroszyć do woli.
To, co między nami najprawdziwsze i tak zostaje niewypowiedziane.