Matkoliteratura nieporadnikowa, vol. 2 + KONKURS
Od zawsze lubowałam się w książkach trudnych i ponurych. Takich, które mną zatrzęsą, które mnie zabolą i wyrwą choć na chwilę z głupiego, jak mniemałam, zadowolenia, gnuśności i marazmu, w jakie spycha mnie codziennie moje szczęśliwe życie. Trochę to durne, ale taka prawda, co robić. 🙂 Odkąd mam Mikroba wiele się jednak zmieniło. Także to. Na moich półkach i szafce nocnej leży pełno książek trudnych i ponurych, ledwo napoczętych, nadgryzionych. Odłożonych na później w odruchu samoobrony. Niestrawnych dla mnie teraz. Pewnie ze strachu. Wiecie przed czym. Akurat Wam nie muszę tego tłumaczyć. Tym bardziej ucieszyła mnie przesłana przez Wydawnictwo Znak nowa powiastka Ericha-Emmanuela Schmitta (do księgarń trafi jutro, 20 lutego 2014). Po pierwsze dlatego, że Tajemnica pani Ming to książka ślicznie wydana. Szczuplutka i pastelowa. Cacuszko z chińskiej z laki. Ciastko z wróżbą, które połyka się na raz. Autora znam (jak pewnie wszyscy) głównie z krzepiącej powieści i uroczego filmu Oskar i pani Róża – historii niezwykłej przyjaźni umierającego chłopca z dostarczycielką pizzy udającą byłą zapaśniczkę. W „Tajemnicy pani Ming” mamy do czynienia z konstrukcją nie mniej dziwaczną- zażyłością pomiędzy francuskim przemysłowcem w delegacji a chińską babcią klozetową (wiem, wiem, wydumane na maksa, ale w zasadzie to bez znaczenia, czym się pani Ming zajmuje). Co ich łączy? Niewiele. Zgoła nic. I właśnie dlatego mają o czym rozmawiać. A właściwie ona mówi, on słucha. Na jaki temat? Dzieci, oczywista. Ale w nieoczywisty sposób. Historia snuta przez Schmitta ustami pani Ming jest trochę jak baśń, w której dziesięciu synów króla zastąpiła dziesiątka dzieci starej Chinki. Każde ma swoje magiczne moce- bezkompromisową szczerość, nadludzką zwinność, pamięć absolutną i absolutną inteligencję. Nie powiem Wam więcej, bo w tym tkwi właśnie największy urok tej książki i najważniejsze, co napisano w niej na temat dzieci- że są one, w sensie jak najbardziej dosłownym, magiczne i nie z tej ziemi (ja zawsze to przeczuwałam, a dziś wiem to na pewno). 😉 Ewidentnie autor chciał upakować do „Tajemnicy pani Ming” jak najwięcej z dalekowschodniej egzotyki i naprawdę przegiął z ilością cytatów z Konfucjusza. Dla mnie najbardziej egzotyczny, bo niedostępny jako doświadczenie Polki czy Europejki, jest jednak wątek praktykowanej w Chinach od 1977 roku polityki jednego dziecka. I konsekwencji skoku cywilizacyjnego, które ponoszą chińskie rodziny. Znacznie mniej obchodzą mnie męsko-ojcowskie dylematy narratora opowieści, nie dlatego, że są męskie i ojcowskie, ale ponieważ to głównie „problemy pierwszego świata”, papierowe i kanciaste, jak, nie przymierzając, panda-origami przy prawdziwej pandzie (a może to wina przekładu, którego wystające szwy kilka razy zmierziły mnie podczas lektury). Mimo tych zastrzeżeń polecam „Tajemnicę pani Ming”, bo wierzę, że potrzebujemy przypowieści, do czytania przed snem, do pomyślenia. Potraktowane dosłownie będą razić banalnością i nachalnym moralizatorstwem. Przeczytane jak baja dla dorosłych mogą podsunąć pytania, które dotąd nie przeszły nam nawet przez głowę. *KONKURS Jeśli macie ochotę dostać swój egzemplarz „Tajemnicy pani Ming” udostępnijcie ten post na FB lub TT i napiszcie mi w komentarzach, jak przypuszczacie, co może być tytułową tajemnicą pani Ming. Na odpowiedzi czekam do końca lutego 2014, a nagrodzę nie tych, którzy zgadną albo będą najbliżej, tylko tych których najbardziej poniesie fantazja 😉