Matka silniejsza niż śmierć

Dotychczas były jak bohaterki antycznych tragedii – stawiane w sytuacji bez dobrego wyjścia, zderzane z dylematem: ocalić siebie albo życie dziecka. Rozdarte między instynktem samozachowawczym a macierzyńskim. Tak czy inaczej WINNE: grzechu lekkomyślności albo zbrodni egoizmu. Ewentualnie święte, gdy już naprawdę zapłacą własnym, by wydać na świat Nowe Życie. Boskie Matki dziś chcą krzyczeć, że nawet ze zdiagnozowanym rakiem można urodzić zdrowe dziecko. I nie trzeba przestawać się leczyć. Że trzeba się leczyć właśnie wtedy. Choć 3 na 4 Polki w takiej sytuacji wciąż słyszy od lekarzy, że albo usuną ciążę, albo umrą.
Monika Dąbrowska ma 40 lat, czwórkę dzieci i nie przestaje się do mnie uśmiechać, nawet gdy mówi, że w trakcie chemioterapii „bolały ją zapachy”. Ciągle podkreśla, że jest „lajtowym przypadkiem”, bo swój szósty cykl chemii skończyła tuż przed trzecią ciążą. Ale i ją strofowano, że to niemądre zachodzić „w jej stanie”. Nieodpowiedzialne. I lepiej, żeby tego brzucha nie było. Choć wcześniej nikt nie potrafił jej wyjaśnić, jak się zachowuje kobiecy cykl po chemii. Panowie chemioterapeuci patrzyli dziwnie, gdy pytała – ledwo wywinęła się śmierci i już jej seksy w głowie. Pff…
Uparta jak matka
Wcześniej, zalecano jej dodatkowo naświetlania miednicy, po których prawdopodobnie już nigdy nie mogłaby mieć dzieci. A ona chciała. „Czułam, że wpadłam w jakiś lej rutyny” – mówi mi dzisiaj. W końcu usłyszała, że radioterapia niewiele wniesie i może jej uniknąć. Uczepiła się tej nadziei. Zaryzykowała. Urodziła jeszcze Maję i Gabrysię. Siłami natury. Obie zdrowe. Ona też zdrowa. Karmiła piersią. Była uparta jak diabli.
I jak Magda Prokopowicz, założycielka Fundacji Rak’n’Roll i pierwowzór bohaterki filmu Chemia, która do skutku szukała lekarza, który nie będzie jej szantażował – aborcja albo życie. Uparta jak podopieczne Fundacji, które zanim się zgłoszą do warszawskiego biura, zwykle co najmniej 3-4 razy słyszą, że „nie ma innego wyjścia”. A przecież wyjście przeważnie istnieje, zresztą nie od dziś.
50 cudów doktora Giermka
Dr Jerzy Giermek z Warszawskiego Centrum Onkologii w swoim specjalnym albumie ma już zdjęcia ponad 50 dzieci, które „nie powinny były się urodzić”. Niektóre są już dorosłe. Jego żona dowcipkuje, że kiedyś zrujnują go alimenty. Ale przez lata nikomu nie było do śmiechu. „Dziś już jest łatwiej – mówi w poruszającym wywiadzie w Radiu Chilli Zet – Choć nadal ginekolodzy są uczeni, że w ciąży mnóstwo leków szkodzi, nawet te bez recepty, a co dopiero chemioterapia. Uważają więc, że my mordujemy te dzieci”.
Tymczasem badania dowiodły, że ciąża nie jest przeciwwskazaniem do chemioterapii, a doświadczenie doktora Giermka wskazuje, że ciężarne pacjentki znoszą chemię nawet lepiej. Siła umysłu i ciała matki nadal są dla medycyny zagadką.
Taniec nad przepaścią
Co nie znaczy, że taka decyzja teraz jest już prosta. Przeciwnie, nadal jest cholernie, cholernie trudno. Monika, choć „zaleczona”, całą ciążę drżała. Wciąż czuła się chora, pierwsze objawy „odmiennego stanu” pomyliła z efektami ubocznymi chemioterapii, a na dodatek nie dało się sprawdzić, czy rak nie wrócił, bo tomografia była wykluczona, dopóki nie urodzi. „Miałam huśtawki. Z jednej strony radość, że się spisałam, bo niedawno nie wierzyłam, że dożyję komunii córki (statystyki mówiły, że mam 25 procent szans na przeżycie 5 lat), z drugiej, było mi cieżko, na myśl o tym, jak damy radę z dwójką małych (4 i 6 lat) i noworodkiem”. I co będzie, jeśli choroba wróci. Ale był przy niej mąż, Darek, który tak świetnie robił dobrą minę do złej gry, aż uwierzyła, że będzie dobrze. I było.
„Jestem złego zdania o sporej części facetów – mówi dr Giermek – Na onkologii widać dopiero tych „prawdziwych”. Prawdziwy facet nie zostawia chorej kobiety i to nieważne, że ona nie ma jednej piersi, jest po operacji. Niestety, część nie wytrzymuje, ucieka tłumacząc, że nie są w stanie wytrzymać tego stresu. Na pewno większość kobiet zachowuje się odwrotnie. Staje przy mężczyźnie i walczy o niego”. Tyle w temacie prawdziwej męskości i męstwa.
Dziewczyny trzymają się razem
Monika kiedyś myślała, że jest rzadkim przypadkiem – rak i ciąża, ciąża i rak – zdarza się może raz na milion. Później przeczytała wywiad z Magdą Prokopowicz i zrozumiała, że to, co ona, przeżywa więcej kobiet. Napisała maila. Dziś pomaga tym, które przechodzą to, co ona kiedyś. Szacuje, że w Polsce jest ich około 300 rocznie i będzie przybywać, bo raków coraz więcej, a matki coraz starsze.
To dla nich Fundacja Rak’n’Roll stworzyła kompleksowy program opieki dla kobiet w ciąży chorych na raka Boskie Matki – spełnienie marzeń Magdy Prokopowicz. „Każda podopieczna programu może liczyć na bezpłatne konsultacje onkologiczne, ginekologiczne, położnicze, psychologiczne, dietetyczne, ruchowe i urodowe. Także na zwrot kosztów transportu i zakwaterowania” – mówi mi Marta Ozimek-Kędzior z Fundacji Rak’n’Roll. Również te, które jednak zdecydują się ciążę usunąć. Bo i tak czasem trzeba. Niestety.
Boska Matka od raka
Boskie Matki dopiero się rozkręcają. Wydały album ze swoimi zdjęciami i historiami, film Chemia stał się kinowym przebojem ostatnich dni, planują kolejne akcje związane z ochroną płodności kobiet chorych na nowotwory. Bo dziś w onkologii mało kto ogląda się na to, czy agresywna terapia nie zabije, oprócz raka, marzeń o macierzyństwie. A nie musi. Nie zawsze.
Jest jeszcze tyle do zrobienia. Na oddziałach ginekologiczno-położniczych pacjentka onkologiczna często jest nadal kukułczym jajem. Prawie nikt wie, jak się nią zajmować. Nie wspominając o diagnozowaniu nowotworów u kobiet w ciąży. To dopiero plaga. „Średnio, kobiety w ciąży trafiają do nas z diagnozą rakową 2-7 miesięcy później, niż te nie będące w ciąży” – mówi dr Giermek. Bo wielu lekarzy traktuje niepokojące zmiany jako naturalnie związane z przebudową gruczołu piersiowego. A nie wszystkie kobiety są dość uparte, by się diagnozować do skutku, mimo uspokajających zapewnień lekarzy. I zaczynają się leczyć dopiero po porodzie. Czasem to właśnie o te kilka miesięcy za późno.

Okładka albumu Boskie Matki, fot. Andrzej Świetlik, wyd. Fundacja Rak’n’Roll
Post scriptum
Słyszałam o Boskich Matkach już jakiś czas temu (choć już długo po tym, jak wymyśliłam sobie pseudo). Jako uzurpatorka do tytułu, trochę zbierałam się na odwagę, by spotkać się z nimi twarzą w twarz i zmierzyć choćby z opowieścią o dylemacie, przed jakim przyszło im stanąć. Właściwie po tym, czego się dowiedziałam (i czego się mogę tylko domyślać), powinnam czym prędzej zmienić nazwę bloga na coś bardziej na swoją miarę. Ale to chyba niepotrzebne. Przecież gramy do jednej bramki. Wierzymy w kobiecą siłę i sprawczość. W kobiecą mądrość i niezłomność. I w to, że jest coś boskiego w macierzyństwie. Coś, co pomaga na co dzień, rutynowo przenosić góry i zawracać bieg rzek, a czasem nawet pozwala zaśmiać się w małe złośliwe oczka Pani Śmierci, napluć jej na buty, pokazać faka i zwiać.