Dzielne matki eurosierot. O matkach-emigrantkach z dr Sylwią Urbańską
„Kolega męża, który przez przypadek spotkał ją w urzędzie paszportowym, doniósł mu, że Wiesława planuje wyjazd. Inni koledzy doradzili mu wtedy, żeby zrobił jej dziecko, to zostanie. Posłuchał tej rady, a Wiesława nie odważyła się wyjechać przez kolejnych 5 lat”. O matkach-emigrantkach rozmawiam z socjolożką, atorką monografii „Matka Polka na odległość” dr Sylwią Urbańską.
BM: Kiedy przeczytałam Twoją książkę, to zrobiło mi się bardzo wstyd. Bo, mimo, że nie znałam wielu rodzin, w których to kobiety-matki wyjeżdżały do pracy za granicą, dla tych które znałam, byłam w głębi serca bezlitosna. Miałam im za złe, że poszły na łatwiznę, że nie postarały się wystarczająco, by ułożyć sobie życie w Polsce. Że przedkładają „łatwe pieniądze” nad bliskość z własnymi dziećmi. Ty w swojej książce pokazujesz na licznych przykładach, jak bardzo to jest nieprawda. dr Sylwia Urbańska: To bardzo skomplikowana nieprawda. Mnie interesowały szczególnie kobiety, które realizują tę bardzo specyficzna formę opieki – ponad granicami – i są spoza klasy średniej. Bo ich doświadczenia są zupełnie inne od doświadczenia migrantek, których nie wygnała z Polski skrajna bieda i beznadzieja. Prawie wszystkie kobiety, z którymi rozmawiałam przed wyjazdem były rolniczkami, gospodyniami, pracowały w gospodarstwie domowym albo rolnym, w zakładach przemysłowych typu fabryka zniczy czy lizaków. Mieszkały we wsiach i małych miasteczkach, głownie na Podlasiu. Emigrowały przede wszystkim do Belgii. Transformacja ustrojowa obeszła się z nimi bardzo źle. Większość po ’89 roku straciła pracę w likwidowanych fabrykach. Badałam właśnie te 2 dekady transformacji, lata 1989-2010. Te właśnie kobiety – spoza wielkomiejskiej klasy średniej – to właśnie statystycznie najuczciwsza reprezentacja polskich migrantek. To nie jest takie oczywiste. Kiedy zaczęłam szukać informacji o migracjach, uderzyło mnie, że po 1989 roku z Polski nie wyjeżdżały przede wszystkim osoby wykształcone, przedsiębiorcze, takie które posiadały zaplecze finansowe, znały języki. Większość migrantek to kobiety, które najtrudniej doświadczyły transformacji, były ofiarami masowych zwolnień w fabrykach, a nie mogły się utrzymać z pracy na roli. Takie, którym bardzo trudno było poradzić sobie z odnalezieniem się w nowej rzeczywistości. To one głównie odpowiedziały olbrzymi deficyt opieki na zachodzie. Tam mogły znaleźć pracę bardzo szybko – jako opiekunki do dzieci, osób chorych, starszych , pomoce domowe, na tamtejszych farmach, w zakładach przemysłowych skupionych gdzieś pod miastami.
Gdybyśmy chcieli namalować portret migrantki po 1989, to jest właśnie osoba z mniej uprzywilejowanych warstw społecznych.
I wbrew temu, co głosi popularnych pogląd (i mój dotąd też), to osoba, która naprawdę nie miała innej opcji. Nam bardzo trudno w to uwierzyć. I nawet ludzie, którzy przeczytali moją książkę i znają te historie, mają tendencję do oceniania. Tym wiekszą, że moje bohaterki są matkami i przekroczyły tabu związane z opuszczeniem domu. Bo matka ma być przy dziecku i to nie podlega negocjacjom w żadnych, nawet najbardziej dramatycznych okolicznościach Zupełnie nie podlega. Ma być i koniec. To jest jej podstawowe miejsce. Dlatego ciągle ktoś mnie pyta: czy one naprawdę, ale naprawdę, nie miały innych możliwości? Czy nie można było żyć skromniej? Chyba jednak nie. Twoje bohaterki mówią, że przed wyjazdem dosłownie nie miały co do garnka włożyć. Że musiały żywić dzieci przesłodzonym budyniem, bo tylko to pozwalało względnie zapełnić kiszki wtedy, gdy w lodówce miały już tylko światło. Bo były bez pracy, albo ta, którą miały, nie pozwalała przeżyć od pierwszego do pierwszego. A do tego mąż pił i bił. No więc naprawdę nie miały innego wyjścia niż wyjechać. Mimo, że wypracowały całe katalogi sposobów na to, jak rozporządzać bardzo skromnym budżetem. Dać dzieciom na obiad kisiel czy budyń? Gotować tylko ziemniaki, buraki i marchew przez cały tydzień? Co zrobić, kiedy dziecko prosi o pieniądze na bułkę, czekoladę, na cokolwiek? To są historie o wielokrotnym przeszywaniu kurtek, żeby rosnące dzieci miały czym się okryć. O całkowitej beznadziei typu: nie mam 10 złotych na dojazd do miasta w poszukiwaniu pracy. Przy tym zero pomocy ze strony państwa, żadnego wsparcia socjalnego. I też przeważnie żadnego wsparcia ze strony ojca dzieci Wysłuchałam bardzo wielu opowieści o przemocy w relacjach małżeńskich, nie tylko fizycznej, ale też ekonomicznej. O mężach alkoholikach zaciągających chwilówki w parabankach, co wpędza gospodarstwo w spiralę mikrokredytów. O mężach-pieczeniarzach, którzy nie tylko nie pracują, ani nie biorą odpowiedzialności za dom, ale jeszcze przysparzają dodatkowych problemów. To jest pewnie około połowa historii, których wysłuchałam, przy czym moja grupa nie jest reprezentatywna. To nie były badania ilościowe.
To, co jest dla mnie szczególnie ciekawe w Twojej książce, to zwrócenie uwagi na inne, niż ekonomiczne, powody emigracji. My tak bardzo przywykliśmy do tego, ze na saksy jedzie się „za chlebem”, że umyka nam cale mnóstwo kluczowych motywów, które popychają kobiety do wyjazdów. Najbardziej dramatycznym i chyba też najbardziej przemilczanym z nich jest przemoc domowa. Ty wręcz mówisz o swoich bohaterkach „uchodźczynie”. Wiele historii opisanych w książce dotyczy kobiet, które bardzo chciały zostać w Polsce, ale nie mogły sobie poradzić z przemocą. To faktycznie są uciekinierki od przemocy domowej, kobiety, które, mimo że desperacko poszukiwały wsparcia różnych instytucji, policji, pomocy społecznej, nigdy go nie otrzymały. Wielokrotnie zgłaszały na policję fakt stosowania przemocy przez męża… …a potem – jak piszesz – policja przyjeżdżała, zabierała go na izbę wytrzeźwień, za którą rachunek regulowała pobita żona. Co dodatkowo obciążało domowy budżet. Nie dość, że spotykały się z murem, nawet nie tyle obojętności, co braku skutecznych procedur i woli, żeby takie rozwiązania stwarzać, to dodatkowo funkcjonowały w kontekście pełnej akceptacji przemocy w swoim najbliższym środowisku. Często przez kilka, a nawet kilkadziesiąt lat, bezskutecznie starały się wyjść z tej pułapki. A nierzadko współwinni przemocy byli rodzice, teściowie czy dalsi krewni budujący koalicje milczenia, a nawet wsparcia, dla sprawcy. I tak cierpiały, tkwiąc latami w przemocowych układach, ich błagania odbijały się od ściany, niemocy i niechęci instytucji, a obojętność społeczna, utwierdzała je w przekonaniu, że lepiej się nie buntować. Więc na pytanie, czy mogły zrobić coś innego, niż wyjechać, uczciwa odpowiedź brzmi: nie bardzo. Nie mogły sobie pozwolić na niezależność, bo w Polsce wyprowadzenie się domu, wynajęcie pokoju dla siebie i dziecka albo kilkorga dzieci, było zupełnie poza ich zasięgiem. Ich zarobki rzadko kiedy przekraczały dzisiejsze pensje w dyskoncie spożywczym, średnio 1300-1600 zł na rękę. Za taka sumę żadna kobieta nie byłaby w stanie utrzymać się z dziećmi, a jaka jest ściągalność alimentów w Polsce , dobrze wiemy. A z drugiej strony, na sprawców przemocy, przez których to one musiały uciekać, nie ma mocnych. Nie jest tak, że to one z dziećmi zostają w domu, a problematyczny mąż musi szukać nowego lokum, tylko, jeśli miały uciekać, to musiały mieć dokąd. A zwykle nie miały. To właśnie problem polskiego kontekstu, o którym dyskutujemy od wielu lat. U nas zawsze konsekwencje przemocy ponosi ofiara. Ja akurat nie lubię określenia „ofiara”, bo kobiety, które mi opisywały swoje historie, są bardzo zaradne, sprawcze i wykazywały olbrzymią inicjatywę w poszukiwaniu wyjścia ze swojej sytuacji. Ale to rzeczywiście one organizowaly ucieczkę, odejście, musiały szukać pomocy na zewnątrz, nie miały prawa do bezpiecznego pozostania z dziećmi w domu. Swoją drogą, w ogóle separacja czy rozwód z mężem niespecjalnie mieściły się i tak wąskim katalogu dostępnych im wyjść. Pytałam moje rozmówczynie, czy pamiętają z historii swojej społeczności lokalnej, przypadki koleżanek, sąsiadek, które odeszły od mężów i np. nadal mieszkały w okolicy. To były absolutnie marginalne przypadki i zwykle te kobiety stygmatyzowano, wykluczano jako niewiarygodne, niemoralne. Bo na pewno odeszły do kochanka i na pewno to wcześniej zaplanowały. Bo to przecież niemożliwe, żeby zdecydowała się na życie bez mężczyzny, gdy status kobiety jest definiowany właśnie przez obecność mężczyzny u boku.
Bycie żoną w tej optyce to przeznaczenie kobiet, ich misja i najważniejsza życiowa rola. Zwłaszcza, gdy są już dzieci – dzieci przecież nie mogą nie mieć ojca.
Jednak, gdy uciekały za granicę, wyobrażenie, że szybko urządzą się i zabiorą dzieci, zderzało się z brutalną rzeczywistością na miejscu. Dlaczego większość Twoich bohaterek nie ściągnęła dzieci do siebie? Po pierwsze dlatego, że były nielegalnymi imigrantkami, co powinno w tym kontekście wybrzmieć bardzo mocno. Teraz odchodzi się od nazywania w ten sposób migrantów w myśl zasady: „żaden człowiek nie jest nielegalny”. Ale nieużywanie tego określenia przesłania fakty i warunki, w jakich żyło i żyje wiele osób. Pokolenie kobiet, z którymi rozmawiałam, miało doświadczenie migracji z okresu 1989-2010, a więc w dużej mierze sprzed wejścia Polski do UE. Zresztą nawet akcesja w 2004 roku nie otworzyła jeszcze rynków pracy. W badanej przeze mnie Belgii nastąpiło to dopiero 2009 roku. Wiele rozmówczyń dzwoniło wtedy do mnie w euforii: „Sylwia, wreszcie mogę zarobić na emeryturę! W końcu jestem tu legalnie! Mogę iść wyprostowana ulicą”. Niektóre z nich czekały na to po 10-15 lat. I ta nielegalność miała szereg konsekwencji, między innymi takie, że żyły w strasznych warunkach. Pod pewnymi względami gorszych nawet niż to, co zostawiły w Polsce. To, co się faktycznie poprawiało w ich życiu, to odległość od męża-sprawcy przemocy i zarobki – ogromne w porównaniu z tym, co zarabiały w Polsce. Wiele moich bohaterek wspomina w uniesieniu, że pierwszy raz w życiu miały w rękach tyle pieniędzy. 6-7 tys. zł, w porównaniu do kilkuset złotych, którymi zwykle rozporządzały, to było dla nich jak rozbicie banku, gigantyczna zmiana, rewolucja. Ale za ogromną cenę. Nielegalność pobytu, pracy, zamieszkania. Ukrywanie się przed nalotami policji, nazywanymi w Brukseli językiem II wojny światowej „łapankami”. Czujność na na każdym kroku, w mieście, w tramwajach, stale towarzyszący im strach, że je złapią, deportują (a za deportację trzeba będzie jeszcze zapłacić). Nie ściąga się dzieci do takich warunków. Warunki mieszkaniowe też były opłakane. Polskie imigrantki w Brukseli tłoczyły się w suterenach i na strychach. W latach 90. koniecznością było maksymalne ograniczanie kosztów życia, zwłaszcza w tak drogiej metropolii jak Bruksela. Faktycznie, kobiety bardzo często mieszkały w piwnicach. Powszechne było wręcz wynajmowanie nie tyle mieszkania czy pokoju, co miejsca na materacu w piwnicy czy na poddaszu. Często w najtańszych kamienicach, zaniedbanych, od lat nieremontowanych przez właścicieli. Nierzadko mieszkający tam imigranci sami musieli prowizorycznie umacniać np. schody, które mogły się zawalić albo zbudować sobie wychodek. To były naprawdę trudne warunki, rownież z powodu życia w szarej strefie i ryzyka, z którymi zwłaszcza kobiety w tej sytuacji się borykały. Mieszkania często były wynajmowane przez ludzi, którzy wykorzystywali to, że taka nielegalna imigrantka nie zadzwoni na policje. Bo jeśli by zadzwoniła, to zostanie deportowana, wszak dla policji to ona jest przede wszystkim przestępczynią, a nie ofiara gwałtu, wykorzystania.
Często kobiety bywały też łupem gangów, które widziały w sprzątaczkach i opiekunkach wracających z pracy, zawsze z gotówką w torebce, źródło łatwych pieniędzy.
Nazywano je z tego powodu „fillet mignon”, czyli w wolnymi tłumaczeniu „najsmakowitszym kąskiem”, na którym zawsze można się obłowić – wystarczyło zatrzymać, nastraszyć nożem. Wiadomo było, że ma pieniądze i że się nie poskarży. Na 50 kobiet, z którymi rozmawiałam, 27 przynajmniej raz było napadniętych na ulicy albo w domu i okradzionych. Bo sytuacja nielegalności wymuszała też gromadzenie pieniędzy „w skarpecie”. Tylko co jakiś czas przekazywano je przez znajomych, busem do Polski. Rzadko korzystano z przekazów bankowych – barierą była nieznajomość języka i strach przed urzędnikami, ryzyko denuncjacji. To wszystko sprawiało, że ściąganie tam dzieci było bardzo nieracjonalne. Spotkałam kilka kobiet, które uciekły z Polski i sprowadzały dzieci, np. wtedy, gdy starsze córki informowały, że agresja ojca przeniosła się na nie. Wtedy matki bez wahania albo organizowaly opiekę swoim dzieciom w domach krewnych w Polsce, albo sprowadzały je do siebie. Ale to też nie zawsze było dobre rozwiązanie. Np. jedna z moich bohaterek, która ściągnęła do siebie 18-letnią córkę, żałowała potem tego kroku. Najpierw nie mogła jej wysłać do szkoły, bo córka nie znała języka. Później dziewczyna nawiązała romans z mężczyzną, który uprowadził ją do Turcji. Trzeba ją było odbijać z pomocą polskiej ambasady. Kolejne wątpliwości kłębią się wokół tego, czy dzieci pozostawione w Polsce miały dobrą opiekę. One jednak często zostawały z tym samym ojcem, od którego matka uciekła. A nie zawsze była pod ręką babcia, ciocia, życzliwa sąsiadka. Jak probowały zapewnić byt i bezpieczeństwo swoim dzieciom? To zależy od tego, co było przed wyjazdem. Dla tych kobiet, które wyjechały tylko z przyczyn ekonomicznych, a funkcjonowały przedtem w stabilnych, zdrowych relacjach z mężczyznami, to było łatwiejsze. Ich mężowie przejmowali – mniej lub bardziej – opiekę nad gospodarstwem domowym. Niestety nieczęsto moje „mamy na odległość” opowiadały o „ojcu-bohaterze”, który pod ich nieobecność przejął całość obowiązków – sprzątał, gotował dzieciom, odprowadzał je do szkoły. To się zdarzało się rzadko. Zwykle do pomocy przy domu i dzieciach były włączane inne kobiety (i tylko kobiety): babcie, teściowe, siostry, ciocie, sąsiadki. Co ciekawe, przeważnie były one wynagradzane w gotówce lub w podarkach. Coś, co kiedyś byłoby wymianą przyjacielską czy krewniaczą, pod wpływem emigracji zaczynało się komercjalizować. W zupełniej innej sytuacji były kobiety, które musiały wyjechać nie tylko z przyczyn ekonomicznych. Te, które nie mogły funkcjonować dłużej w przemocowych domach, musiały się rozwieść. To są wielkie dramaty.
Bo kiedy słuchamy imigrantki, która była bita lub gwałcona przez męża, a jednak zostawiła z nim trójkę dzieci, w tym dwie dorastające córki, to wydaje się niewyobrażalne.
Pytanie, które się od razu nasuwa i zadawało mi je wiele osób, brzmi: jak to jest możliwe, że matka świadoma tego, że dotąd w momentach agresji to ona była jedynym buforem, bo stawała na pierwszej linii i zbierała razy, teraz wyjeżdża i prawdopodobnie skazuje swoje córki na ten sam los – że teraz to one będą bite i wykorzystywana seksualnie? Wiele matek, które o to pytałam, mówiły mi, że owszem, obawiały się o takie sytuacje, ale umawiały się z dziećmi, że jeżeli ojciec będzie czegoś próbował, natychmiast ją powiadomią i ona je zabierze. Niemniej, dla wielu tych kobiet to była sytuacja absolutnie dramatycznego wyboru: albo wyjechać, spróbować się urządzić i jak najszybciej ściągnąć dzieci lub odłożyć na mieszkanie w Polsce, albo tkwić dalej w tym samym miejscu, narażając siebie i dzieci na przemoc ze wszystkimi tego konsekwencjami. Bo nawet jeśli dzieci nie były bite i molestowane, to były świadkami przemocy, co było dla tych kobiet nawet większym powodem cierpienia i wstydu. Niestety, trzecia ścieżka, czyli zwracanie się do instytucji, które powinny wspierać ofiary przemocy – zawiodła. Jedyny realny wybór istniał między dwiema opcjami, z których każda była fatalna. Tyle, że wybór migracji dawał nadzieję. Pozostanie w kraju nie dawało tej nadziei? Nie. Tym bardziej, że wiele z tych kobiet podejmowało tu na miejscu próby przełamania swojej patowej sytuacji. Uciekały do rodziców, na policję, do krewnych, przyjaciół. Ale to nie pomagało, albo pomagało na krótko. Dlatego starały się zorganizować opiekę nad dziećmi i decydowały się na wyjazd. Czasami to najmłodsze, wrażliwsze dziecko oddawały krewnym, czasem z oświadczeniem notarialnym, dlaczego zostało przekazane właśnie do nich. Ale zdarzało się, że nawet to nie pomagało. Jeden z ojców tak długo przychodził i krzyczał pijany pod płotem, żeby mu oddać dziecko, że rodzina, która je przygarnęła, wystraszyła się „co ludzie powiedzą” i dziecko oddała. Niektóre z kobiet wyznaczały jedno z dzieci – najstarsze, najbardziej odpowiedzialne czy to najsilniejsze, do zorganizowania ewentualnej ucieczki, jeśli ojciec zacznie je prześladować. Więc na tyle, na ile się dało w tak skrajnych okolicznościach, kobiety próbowały jakoś zapewnić dzieciom bezpieczeństwo. Niestety, nie zawsze skutecznie. Nadal chyba powszechne jest myślenie, że emigracja, to jest to łatwiejsze wyjście. „Łatwo tak zostawić wszystko i wyjechać!” – mówimy lekko. Tymczasem historie Twoich bohaterek pokazują, że tu nic nie jest łatwe. Począwszy od decyzji o wyjeździe, przez sam rozdzierający serce moment rozstania, kończąc na próbie ułożenia sobie życia na miejscu i relacji z tymi, którzy zostali – na odległość. Ciesze się, że pytasz o sam moment wyjazdu. On zajmuje bardzo dużo miejsca w opowieściach, których wysłuchałam. Jak np. w historii Wiesławy, która ucieka od męża-kata dopiero po czwartym dziecku. To ważne, że dopiero wtedy, bo to czwarte dziecko jest efektem gwałtu małżeńskiego i zostało spłodzone właśnie po to, by nie wyjechała. Kolega męża, który przez przypadek spotkał ją w urzędzie paszportowym, doniósł mu, że Wiesława planuje wyjazd. Inni koledzy doradzili wtedy, żeby „zrobił jej dziecko, to zostanie”. Posłuchał tej rady, a Wiesława nie odważyła się odejść przez kolejnych 5 lat. Dopiero, gdy dziecko ma 4,5 roku, jest w miarę odchowane, a jej za chwilę kończy się wiza, korzysta z ostatniej szansy na ucieczkę z domowego piekła. Niestety jej pech trwa – na dzień przed wyjazdem zostaje okradziona i co symptomatyczne, zastanawia się, czy to „Bóg ją skarał, że opuszcza swoje dzieci?”. Mimo to pożycza pieniądze i wyjeżdża. I pierwszego dnia, gdy już na lotnisku w USA drzemie na siedząco, budzi ją płacz czarnoskorego dziecka, które zostało samo, bo jego mama jest przesłuchiwana przez celników. I ona przytula to dziecko. To jest absolutnie dramatyczny moment, i nawet teraz, gdy o tym mówię, nie mogę opanować wzruszenia. Bo ona z tym cudzym dzieckiem, które na chwilę zastępuje jej najmłodszego synka, zasypiają razem przytuleni. Piękna i straszna metafora losu matki-emigrantki.
Inna, nieopisana w książce migrantka, opowiadała mi, jak przez trzy tygodnie po ucieczce z domu ukrywa się w piwnicy u przyjaciółki, podczas, gdy jej mąż robi regularne naloty na domy innych koleżanek.
Jest w depresji, musi w ukryciu czekać na pociąg, a właściwie na zbiórkę pieniędzy na wyjazd, którą organizują dla niej koleżanki. W tym czasie wychodzi na spacery w chustce i ciemnych okularach, żeby jej nie rozpoznano. Tak ubrana skrada się codziennie na osiedle, w którym mieszkają jej dzieci i obserwuje z dala, jak się bawią na placu zabaw. Zresztą, to dzieci ją namówiły na ucieczkę. Starsza córka wybłagała wręcz, żeby uciekła, po tym jak mąż próbował ją przypalić rozżarzonym pogrzebaczem.
Bardzo ciekawie opisujesz też proces negocjowania tych wyjazdów z dziećmi, zawierania – jak to nazywasz – „kontraktów migracyjnych”. Z jednej strony, dzieci, zwłaszcza te najmniejsze, nie chcą, żeby matki wyjeżdżały, z drugiej, są bardzo świadome dramatyzmu sytuacji i często zdobywają się na coś, o co nie byśmy ich nie podejrzewali, wznoszą ponad własną potrzebę bezpieczeństwa i bliskości i mówią: mamo jedź. Mamy, zwłaszcza w ostatnich latach, pewne ściśle określone wyobrażenie na temat dzieciństwa i powszechnie podzielamy przeświadczenie, że każde dziecko jest nadzwyczajnie wrażliwe, nieprawdopodobnie podatne na zranienie, skończenie egocentryczne. To wręcz ideologia – bardzo wpływowa w ostatniej dekadzie – która każe widzieć dziecko jako ofiarę. Niewinną i kruchą istotkę, której każde zmarszczenie brwi rodzica może złamać życie. A co dopiero opuszczenie. I to jest po części prawda, ale nie cała. Zapominamy, że dzieci są bardzo sprawcze. Jak pokazują międzynarodowe badania antropologów i socjologów, ta sprawczość objawia się bardzo wcześnie. Kategoria pełnoletniości, która ustaliliśmy arbitralnie na poziomie 18 lat jest więc bardzo względna. Wiele dzieci wręcz pełni de facto funkcje opiekunów swoich rodziców. W Wielkiej Brytanii czy w Niemczech ustanowiono już kategorię „dziecka-opiekuna”. Na naszych oczach zmienia się definicja dzieciństwa.
New childhood studies pokazują, jak bardzo dzieci są podmiotowe i świadome, w jak wielu grupach społecznych wcześnie podejmują pracę, ponoszą odpowiedzialność. I to jest bardzo ważne także w kontekście macierzyństwa na odległość. By nie patrzeć na dzieci w rodzinach migracyjnych jak na ofiary, dzieci porzucone, sieroty.
Dzieci w rodzinach rolniczych, które badałam, bardzo wcześnie podejmowały pracę. Matki borykające się z biedą przed wyjazdem często były zmuszone pisać im usprawiedliwienia do szkół, bo np. musiały zaorać pole, albo nazbierać jagód czy grzybów i zawieźć je do skupu. W ten sposób łatały dziury w domowym budżecie, zarabiały na książki czy strój sportowy do szkoły. To dzieci, które znacznie wcześniej dojrzewają, podejmują odpowiedzialność. Stąd też w wielu opisanych przeze mnie historiach dzieci są pełnoprawnymi partnerami negocjowaniu decyzji o emigracji. Są i takie historie, w których to dzieci nalegają, błagają matki, żeby one w końcu odeszły od mężów, żeby wykorzystały tę szansę, jaką daje migracja. To są często starsi synowie lub córki, nastolatkowie, którzy przekonują matki, że przejmą odpowiedzialność za młodsze rodzeństwo, zadbają o nie, będą bronić przed ojcem. Oczywiście nie zawsze tak jest. Najtrudniejsze sytuacje dotyczą najmłodszych i to są prawdziwe traumy. Kobiety nie są w stanie wytłumaczyć maleńkim dzieciom dlaczego i po co wyjeżdżają, nawet jeśli przekonują, że teraz będzie więcej jedzenia, zabawki, „mama kupi czekoladę”. W opowieściach moich bohaterek dużo jest scen, w których małe dzieci próbują je przekonać, żeby jednak nie wyjeżdżały. Jedna z dziewczynek rozbiła skarbonkę, przyniosła monety w rączce i powiedziała: „Mamo ty nie jedź do Belgii. Ja ci dam pieniążki”. Kolejny mit na temat matek-emigrantek, który historie Twoich bohaterek zupełnie obalają, to wizja Polek na emigracji, jako tych, które urywają się ze smyczy i używają życia. Kobiety, o których piszesz, żyją jak mniszki. Mieszkają i jedzą mniej niż skromnie, całe dnie i noce wypełnia im praca, żyją w wojskowym drylu, właściwie jak w obozie pracy, gdzie istnieje tylko przestrzeń na zaspokojenie potrzeb fizjologicznych jedzenie-sen-mycie, a każda wolną chwilę wypełnia zarabianie pieniędzy, by jak najwięcej odłożyć i wysłać do Polski. W PRLu mieliśmy hotele robotnicze, gdzie robotnicy byli skoszarowani po to, by zmaksymalizować ich wydajność. Obecnie możemy mówić o globalnych gettach robotniczych, gdzie skoszarowani są migranci, wśród nich wiele osób, które pracują nielegalnie, co akurat w przypadku Polaków w UE się zmieniło przed kilkoma laty. Po drugie, kobietom wyjeżdżającym za granicę w poszukiwaniu pracy towarzyszy ogromne poczucie winy, a to zwykle uruchamia mit Matki Polki Poświęcającej Się, Heroiny. Do tego mamy brutalne warunki ekonomiczne. Więc żeby zrozumieć, dlaczego tamtejszy rynek pracy tak totalnie zasysa kobiety ich czas wolny, trzeba widzieć te wszystkie aspekty. Z jednej strony, zarabiają relatywnie bardzo dużo, ale ponoszą przy tym ogromne koszty życia, mieszkania, transportu po mieście. Nawet jeśli to będzie robić jakimś absolutnym minimum, w najtańszych sklepach czy targach… …piszesz o polskich migrantkach, które dojadają w garkuchniach dla bezdomnych, albo kupują tylko przecenione towary, na chwilę zanim trafią na śmietniska. Strategie oszczędzania są tam bardzo różne. Zwłaszcza na początku pobytu, kiedy jeszcze nie zarabiają, albo ledwo zaczęły, a już muszą wysłać jakieś pieniądze do Polski, bo w domu brakuje na chleb. I chyba też czują, że muszą wszystkim udowodnić, że „one tu nie przyjechały dla przyjemności” To poświęcenie nie jest tylko dobrowolne. Wiele z migrantek, zaraz po przyjeździe wchodziło w przestrzeń bardzo silnej kontroli. Były stale oceniane, również przez siebie nawzajem, czy nadal są dobrymi żonami, matkami i czy na pewno są tam tylko po to, by zarabiać, z może, o zgrozo, wdają się w romanse. To było nieustanne funkcjonowanie w kontekście podejrzenia. Wiele kobiet opowiadało mi, że gdy szły ulicą np. ze swoim znajomym z sąsiedniej wsi, to inni imigranci, także inne kobiety, natychmiast zaczynali ich oskarżać o romans, plotka szła do Polski i potrafiła sporo namieszać. Trzeba też pamiętać, że utrzymanie zaufania w relacjach na odległość jest bardzo trudne. Zwłaszcza, gdy to kobiety wyjeżdżają, a w Polsce akurat zmienia się dyskurs. Bo po ponad 100 latach, w 2008 roku, media nagle odkrywają zjawisko migracji kobiet. I zaczynają nim tłumaczyć całe zło w polskich rodzinach. W 2008 roku zaczęła się w Polskich mediach wielka kampania na temat „eurosieroctwa”, gdzie wszystkie dzieci migrantów zostały tak odgórnie zdefiniowane. Nie było żadnych badań ani twardych danych, ale wszyscy beztrosko zajmowali stanowisko, diagnozowali skutki tego „fenomenu”. Oczywiście ten dyskurs oskarżenia był bardzo upłciowiony.
Teoretycznie mówiono o migrantach w ogóle, ale jako przykłady negatywne podawano głównie matki.
Na wielką skalę objawiła się idealizacja polskiej rodziny, milczące założenie, że tu, na miejscu, polska rodzina jest pełna, zdrowa, normalna, moralna – taka, jaka powinna być. W takiej zdrowej polskiej rodzinie to matka zajmuje się opieką i jest niezastępowalna w tej roli, a ojciec pracuje i ustanawia wzorce moralności. Przy tym założeniu, migracja faktycznie łatwo wyjaśnia wszystkie negatywne zjawiska w rodzinach, separacje, rozwody, problemy dzieci. Tylko, że to nie musi być prawdziwe założenie. I przeważnie nie jest. Choć wszyscy staramy się pielęgnować fasadę. Pod wpływem emigracji, ucieczki kobiet „na wolność”, ta fasada zaczyna pękać. Kobiety zaczynają mowić: dość, nie chcemy podtrzymywać tego kłamstwa jak nasze matki i babki. W społecznościach lokalnych, masowo wysyłających imigrantki, bardzo trudno to zrozumieć i przyjąć. Mówi się więc o emigracji językiem grzechu, fatum, obłędu, który dotknął Polki, zupełnie pomijając związek z tym, co się w ich rodzinach działo przed wyjazdem. A nawet jeśli jest świadomość, że nie było różowo, to i tak nie jest żadne wytłumaczenie. Bo wzorcem jest trwanie w małżeństwie mimo wszystko. I same moje bohaterki często tak o tym myślą: taki już jest los kobiety, każdy facet pije, z każdym będzie tak samo albo gorzej, tylko musisz tym jako żona zarządzać – mówiły mi. Przez całe życie były socjalizowane do akceptacji przemocy, adaptacji do niej, do siedzenia cicho, ale pod wpływem emigracji zaczynały przekraczać to tabu, mówić, wręcz wylewać z siebie straszne rodzinne historie. Dociera do nich, że to nie musi być kobiecy los I nagle pęka ułuda „zdrowej polskiej rodziny”, ale mainstreamowi eksperci nadal uznają ją za rzeczywistość, a jej rozpad za efekt emigracji kobiet. Rzeczywistość sobie, „eksperci” sobie. Na ich obronę można pewnie powiedzieć, że my w Polsce tak naprawdę nadal nie znamy i nie rozumiemy historii migracji kobiet, ona wciąż pozostaje niewydobyta i nieopisana. Zerwanie z mitem „zdrowej polskiej rodziny” wymagałoby też zmierzenia się z patriarchalnym, przemocowym obliczem polskiej kultury. A także – co mnie szczególnie uderza w tych historiach – z jej feudalnym, niewolniczym rysem. Jak on się objawia u Twoich bohaterek? Przede wszystkim tym, że opisują swoją rolę w rodzinie językiem zniewolenia, eksploatacji, usługiwania panu-patriarsze, którym jest mąż, często pijany, nieprzytomny, ale mocny swoją pozycją pana domu. I choć wydaje się, że mamy XXI wiek i te czasy już za nami, to kiedy wyjeżdżamy na polską wieś, przemoc okazuje się być wszechobecna. Duże polskie miasta to tylko wolne wyspy na oceanie brutalnego patriarchatu. Nie przesadzasz? Wiele razy się zastanawiałam, czy to nie jest moje skrzywienie, może tylko moje bohaterki miały takie doświadczenia, ale niestety to wychodzi w wielu współczesnych badaniach. Choćby najnowszy raport Fundacji na rzecz Równości i Emancypacji Ster . Analizy prowadzone na reprezentatywnych próbach pokazują, że co piata Polka została przynajmniej raz w życiu zgwałcona. A sprawcą gwałtu w 85% procentach przypadków był mężczyzna z najbliższego otoczenia – partner (22%) lub były partner (63%). To, że co drugi gwałt odbył się we własnym domu (55%) pokazuje, że to przede wszystkim rodzina i związki są areną przemocy. Przy tym akceptacja przemocy jest powszechna. Ostatnio świetnie było to widać podczas debaty o uchodźcach, czy w odwlekaniu przyjęcia konwencji antyprzemocowej. W Polsce po prostu mamy do czynienia z kulturą przemocy, którą umacnia konserwatywny opór ze strony polityków i części hierarchów Kościoła Katolickiego, by cokolwiek z tym robić. Wciąż brakuje skutecznych rozwiązań prawnych. O bezradności ofiar przemocy świadczą też inne dane Fundacji Ster – fakt, że 95% kobiet nikomu nie mówi o swoich doświadczeniach, ani nie zgłasza sprawy na policję czy do prokuratury.
To na koniec zapytam wprost: czy można być dobrą matką na odległość? Bo odruchowo raczej myślimy, że nie. I twoje bohaterki też tak o sobie myślą, czują się przegrane, uważają za złe matki. Można być dobrą matką na odległość i w naszej nawet nieodległej historii, takich matek było wiele. W PRLu rozłąka matek i dzieci nie była właściwie problematyzowana. I nie mówię tylko o emigracjach, ale przede wszystkim o licznych sytuacjach, w których rodziny decydowały się, że matka będzie wychowywać dzieci na odległość. Chłopki masowo wyjeżdżając do pracy w miastach, przeważnie nie miały opcji zabrania dzieci ze sobą. Zostawiały je więc z krewnymi. Podobnie było z wyjazdem na studia.
Dziś już tego nie pamiętamy, ale nie tak dawno większość studentów miała dzieci i nie zawsze wychowywali je w akademikach.
Czasem zostawiali rodzicom albo teściom, spędzając z dziećmi tylko weekendy, albo i nie. Jakoś to działało i nie było traktowane jako problem, bo też opieka nad dzieckiem była widziana w kontekście szerszego kręgu, głównie kobiecego. Pomysł, że dziecko jest wyłączną odpowiedzialnością matki i powinno być z nią niemal nierozłącznie do 3 roku życia, bo w przeciwnym razie problemy psychiczne ma jak w banku, to dość świeża koncepcja. Czasami też dzieci były wysyłane do innego miasta, bo tylko tam była szkoła baletowa, albo szpital na specyficzne problemy zdrowotne. Gdy poczytamy biografie współczesnych intelektualistek, akademiczek, to niemal każda opowiada o sytuacji, w której mama przez rok pracowała albo studiowała za granicą. Mnóstwo ludzi ma takie doświadczenia, chodź dziś bardzo rzadko się je przywołuje. Trzeba też pamietać o sytuacjach, w których samo państwo sankcjonowało rozłąkę, budując w latach 50. i 60. wiejskie dziecińce, żłobki tygodniowe, do których oddawano dzieci na 5-6 dni w tygodniu, na czas robót czy żniw. Po 1989 roku sprywatyzowało się także macierzyństwo. I zaczęło być dużo bardziej opresyjnie rozliczane. Chyba dlatego, że obecnie względny dobrostan materialny, dzieci uważamy za standard. Wszyscy się troszczymy raczej o dobrostan psychiczny. Choć znów, to spojrzenie raczej wielkomiejskiej klasy średniej Z jednej strony bardzo wszystko psychologizujemy, z drugiej, umyka nam wymiar emocjonalny tych rozstań, banalizujemy emocjonalne rozterki kobiet, które musiały emigrować, powołując się na przykłady matek, które nawet w warunkach wojennych nie chciały się rozstawać ze swoimi dziećmi Zapominając o mnóstwie kobiet, które rozstawały się z dziećmi właśnie po to, by dać im szanse, na lepszy los. Ale zostawmy. Czyli można być dobrą matką na odległość, ale to trudniejsze. Żeby to się udało, musi zostać spełnionych kilka warunków. Potrzebne jest wsparcie społeczne – rodzina, pozostali opiekunowie i instytucje, z których korzysta dziecko, muszą rozumieć i wspierać decyzję matki. Muszą też być przygotowane do tego, by w sytuacjach kryzysowych opiekować się dzieckiem i komunikować z matką. Teraz to jest łatwiejsze. Niestety te warunki nie obejmowały kobiet, które badałam. Współczesne matki na odległość mają do dyspozycji całe instrumentarium cyfrowe, telefony, internet. Dzięki temu można zbudować bliskość alternatywną dla intymności face to face, przez bycie blisko w sensie komunikacyjnym. Powstają strony internetowe, np. momsovermiles.com , gdzie udzielają się terapeuci i inne matki na odległość, doradzając kobietom, które muszą wyjechać na dłużej. Istnieje cały rynek poradnikowy, przykłady zabaw na odległość, podpowiedzi, jak wypracować rytuały codzienności pomagające uświadamiać dziecku, że mama myśli, pamięta, że jest. A więc to jest możliwe, choć trudne i tym trudniejsze im bardziej bezkrytycznie patrzymy na model macierzyństwa rezydencjalnego jako jedyny słuszny. I znów, jeśli ktoś miał wątpliwości co do tego, czy rodzicielstwo na odległość jest do przyjęcia, to widać jak na dłoni, że owszem, ale tylko w przypadku ojców – mężczyzna, który opuszcza rodzinę, by zarabiać za granicą, jest dobrym, zaradnym ojcem, nikt mu raczej nie zarzuci, że niszczą życie swoim dzieciom, że je porzuca. Czy to się kiedyś zmieni? Już się zmienia. M.in. dzięki osobom publicznym. Znamy wiele pozytywnych przykładów na to, że kobiety po prostu decydują się na pozostawienie dzieci przy ojcu po rozwodzie i to działa. Zrobiła tak choćby Agnieszka Osiecka i jej córka Agata Passent nie uważa, że złamało jej to życiorys.
Podróżniczka Martyna Wojciechowska po urodzeniu córki też nie zrezygnowała z dalekich podróży, choć na początku spotkało ją za to publiczne potępienie. Teraz wszyscy przywykli.
Statystyki, zwłaszcza w krajach anglosaskich, pokazują, że istotnie rośnie liczba matek, które po rozwodzie sprawują opiekę na odległość, a rezydencjalnym rodzicielstwo zostawiają ojcom. Upowszechnia się też opieka naprzemienna – dziecko spędza część czasu u ojca, część u matki, czyli znów jakaś część opieki macierzyńskiej (i ojcowskiej) realizuje się tu na odległość. Jeśli ta tendencja się utrzyma, to macierzyństwo na odległość przestanie być marginalnym zjawiskiem. Ty sama jesteś córką matki na odległość. Czy to dlatego chciałaś sportretować matki-emigrantki? Po części na pewno kierowała mną prywatna ciekawość, jak mieli inni. Choć, gdy dorastałam, miałam wielu znajomych, którzy żyli w rodzinach na odległość i przy nich, moja historia nie była wcale wyjątkowo trudna. Mama wyjechała, gdy miałam 14 lat i często się widywałyśmy, ale np. jedna moja koleżanka zobaczyła swoją mamę dopiero po 8 latach jej pobytu w USA. Co ciekawe, one akurat były bardzo blisko ze sobą, codziennie przez godzinę rozmawiały przez telefon, co rzadko komu z moich znajomych zdarzało się stacjonarnie. Przyglądając się tematowi rodzicielstwa na odległość, miałam poczucie pustki, mało kto się tym zajmował, nie było literatury, a już zwłaszcza dotyczącej matek. Miałam więc olbrzymią potrzebę opisania istotnego fragmentu rzeczywistości, który gdzieś przepadł socjologom. Z powodów osobistych, chciałam też przybliżyć to trudne, emocjonalne doświadczenie rodzin na odległość. Zwłaszcza, że rodziny te są mocno i dotkliwie rozliczane przez społeczeństwo ze swoich wyborów. Niestety także poprzez dzieci, wypytywane w szkole i przez sąsiadów: gdzie jest mama? Dlaczego wyjechała? Kiedy wróci? I z jednej strony to dobrze, że społeczeństwo interesuje się losem takich dzieci, ale z drugiej strony, te pytania często ranią i zasiewają wątpliwości. Przy tym, dzieci w rodzinach na odległość są z automatu wiktymizowane. Mnie też próbowano wmówić, że jestem ofiarą wyjazdu mojej mamy, mimo że ja w ogóle tak nie uważałam.
Mam więc w sobie ogromne poczucie buntu, bo wszyscy się martwią o dzieci, a nikt o kobiety.
A to one są autentycznymi ofiarami tej sytuacji. To one bardziej przeżywają rozstanie, mają poczucie winy, do tego mieszkają w fatalnych warunkach, wykonują ciężką pracę, są samotne daleko na obczyźnie, popadają w depresję. Tymczasem, jeśli w ogóle wzbudzają zainteresowanie, to tylko w negatywnym kontekście. Chciałam oddać im sprawiedliwość. Po drodze miałam też różne feministyczne olśnienia. Odkryłam, że decyzja o wyjeździe, jakkolwiek trudna, jest też wyzwalająca dla wielu kobiet. To, że moja własna mama zdecydowała się przełamać pewne tabu wyjeżdżając, mnie samej poszerzyłam skalę dostępnych życiowych opcji. To, w kontekście norm i wzorców dżenderowych, było dla mnie samej uwalniające. Teraz Ty też jesteś mamą. Zdecydowałabyś się na macierzyństwo na odległość? Czy jednak to dla każdej kobiety jest ostateczna ostateczność? Gdybym nie miała innego wyjścia, tak jak moje bohaterki, to bym musiała i tyle. Ale nie zawsze kontekst wyjazdów matek jest tak szalenie trudny. Są też inne, pogodne scenariusze, ale to już na materiał na inną książkę. Zresztą i ja spotkałam kobiety, które ułożyły sobie szczęśliwe życie między dwoma krajami, wiele lat funkcjonując po kilka miesięcy to tu, to tam. Ja jako osoba wychowana w takiej rodzinie, miałabym z jednej strony łatwiej, z drugiej trudniej. Łatwiej by mi było „zarządzać” tą odległością z dzieckiem, bo miałabym świadomość, co jest ważne, jak wypracować intymność i rytuały codzienności na odległość. Wiem, jak istotna jest uważność, drobne gesty, które znaczą: „myślę o tobie”. Z drugiej strony, pewnie byłoby mi trudniej, bo pamiętam te wszystkie lata tęsknoty, chwile samotności i poczucia bezradności. Ale to pewnie nastąpi. Uprawiam socjologię, która wymaga badań etnograficznych. Póki mam małe dziecko, mogę je ze sobą zabrać. Ale gdy Igor podrośnie i pójdzie do szkoły, to na pewno będą takie sytuacje, w których będziemy musieli się rozstać nawet na kilka miesięcy. Na razie nie wyobrażam sobie, że musielibyśmy się rozstać na rok. Nie daję sobie też takiego prawa, dopóki synek jest bardzo mały. Ale w przyszłości nie wykluczam różnych scenariuszy.