Kto mi zeżarł magdalenkę?
Nie wiem, czy kojarzycie moment, w którym pierwszym desygnatem określenia „dom” przestał być Wasz dom rodzinny i rodzinne miasto. Ja nie kojarzę. Wyprowadziłam się z domu rodzinnego tuż po maturze i od tamtej pory wracam tu na góra kilkanaście dni. Od tamtej pory w moim życiu zmieniło się wszystko, choć lubię myśleć, że ja sama nie zmieniłam się ani trochę. Zawsze kiedy tu wracam, przekonuję się, jak bardzo już tu nie przynależę, jak mało cokolwiek rozpoznaję, choć wszystko wygląda niemal identycznie. Nie chodzi o to, że się odcinam. Naprawdę, gorąco pragnę mieć wobec mego miasta i domu szczery sentyment i mam mocne ku temu powody – spotkało mnie tu wiele więcej dobrego niż złego i wiem, że to, co tutaj, ulepiło mnie, jaką jestem, bardziej niż cokolwiek po. A jednak przechodzę te same ścieżki, kiedyś pełne znaczeń, wspomnień i skojarzeń i nie czuję nic. Mijam te ławki, na których pierwsze wino, te klatki schodowe, w których pierwsze, niepewne ręce szukały mi na plecach zapięcia od stanika, te sklepowe witryny, tak kiedyś niedostępne i budzące pożądanie, a dziś zupełnie nieciekawe, wyblakłe i żałosne. Te cukiernie, skwerki, kościółki, uliczki, bramy, bary i płoty i przykro mi, ale nic nie czuję. Chciałabym, naprawdę chciałabym powzdychać choć trochę za niegdysiejszymi wiosny, rozpamiętywać co tu i kiedy, i z kim robiłam. Może potrzebuję do tego kogoś, kto przywoła, dopowie tamtejsze emocje, których ja dziś nie umiem sobie przypomnieć tak bardzo, że prawie nie wierzę, że kiedykolwiek były. To całkiem prawdopodobne. Może to wszystko gdzieś mam zamrożone, za którymś zakrętem hipokampa i jak się napiję we właściwym towarzystwie, albo przypadkiem wpadnę na tego, na którego chciałam przypadkiem wpaść przez całą podstawówkę i połowę liceum, to mi się przypomni. A może nie. Tak jak moim dłoniom już się nie przypomina, gdzie na ścianie jest włącznik światła, gdy wchodzę po ciemku do mojego dawnego pokoju. Bo on już dawno nie jest mój. Choć nadal pełno w nim moich rzeczy.