Komu śmierdzi matka z dzieckiem
Mnożą się mamowe wydarzenia, przybywa miejsc, w których dzieci i ich rodziców nie traktuje się jak śmierdzących bezdomnych z ropną przetoką na twarzy. Cieszyć się trzeba. Sama wzięłam dziś udział w dwu takich: posłuchałam o flamandzkich pejzażach w Muzeum Narodowym w ramach akcji Mamy w muzeum i wypiłam kawę w ramach akcji Mama idzie na kawę . Fajne akcje. Należą im się oddzielne posty, ale na razie poczytajcie sobie o nich pod linkami. W tej beczce miodu marki „mama friendly” cały czas czuję jednak gorzką nutę i nie potrafię się uwolnić od myśli, że to nie jest do końca fajne. Że to pachnie gettem. Właśnie ta akcyjność (skądinąd pożyteczna, kibicuję jej szczerze i sama chętnie biorę udział) przypomina mi, że na co dzień, to jednak rodzice z małymi dziećmi nie są mile widziani w tych miejscach. I w innych. Ja wiem, że jęczące dziecko to nie jest to, czego najbardziej chce się słuchać w trakcie filmu albo oglądania wystawy. Ale uwierzcie, przy trzydziestce krzyczących dzieci naprawdę niewiele można z tej wystawy mieć, nawet kiedy przewodniczka szaleńczo się stara. Może przy dziesiątce byłoby znośniej, no ale skoro to raz w miesiącu, to tłumy będą zawsze. I mam takie słodko-gorzkie dziś myśli. Bo jak sobie po wszystkim poszłam na Gierymskiego już tylko z koleżanką i naszymi mikrobami, to coś jednak z tego wyniosłam poza pękającą czaszką. Nawet się zdążyłam zadumać nad „Chłopską trumną”, „Świętem trąbek” i wzruszyć „Pomarańczarką”, zanim Mikrob rozdarł się wniebogłosy i na chwilę rozpieprzył w drzazgi cała tą lekko szemrzącą muzealną ciszę. Spodziewałam się spojrzeń królowych śniegu, które przeszyją mnie na wylot, cedzonego przez zęby „csssssiiii”, a wreszcie pary strażników, która wyprowadzi mnie pod łokcie na zewnątrz i każe „uspokoić dziecko, bo przeszkadza innym”. Tymczasem… Może i ktoś tam się spojrzał krzywo, chyba nawet słyszałam jakieś „csiii”, ale jednak większość zwiedzaczy się do nas po prostu uśmiechała ze zrozumieniem. A może współczuciem? Cokolwiek to było- nie było nienawistne. Bywało nawet życzliwe. I powoli mój wielki supeł w żołądku zaczął się rozwiązywać. Wiem, to nie takie proste. I jak czytam znajomych, co piszą na fejsie jak bardzo życzą śmierci dzieciom przy sąsiednim stoliku, albo jak facet w tramwaju zajmuje mi miejsce dla wózków siadając na swoim taborecie i ma wielkiego focha, że czegoś od niego chcę (true story), to szczerze wątpię, że uda się za mojego życia osiągnąć taki stopień akceptacji rodziców z dziećmi w przestrzeni publicznej, że getto przestanie być jedyną opcją. Ale kto wie. Przestaliśmy plwać na inwalidów, powoli przestajemy na ciemnoskórych i gejów. Może przyjdzie i pora na bezdomnych i dzieci?