Jak naprawdę rodzi się w Polsce

Odkąd ponad 20 lat temu dzięki akcji „Rodzić po ludzku” skandaliczne warunki na oddziałach położniczych w Polskich szpitalach przestały być tylko tajemnicą poliszynela, lubimy myśleć, że wszystko się zmieniło. Lekarze są już cierpliwi i kompetentni, położne uprzejme i wspierające, za nie tak znów wygórowaną łapówkę można nawet dostać znieczulenie, a zamiast lamperii z łuszczącej się farby olejnej, na ścianach porodówek wiszą różowe i śliczne reklamy mleka modyfikowanego. Skończyła się pewna epoka. Epoka „nie drzyj japy, ty taka owaka! To jest poród, musi boleć!”. Oh, wait… Nadal opowiadamy sobie o porodach ściszonym głosem, bo jednak większość z nas chce o własnym szybko zapomnieć. Ale, trzeba uczciwie przyznać, zdarzają się i dziewczyny-żywe dowody na to, że nawet w polskim szpitalu, poród nie musi być pasmem cierpień i upokorzeń. Sama poznałam ze trzy takie. Więc nie, że nic się nie zmienia. Kiedy te głosy się trochę podnoszą (tak jak to miało miejsce w przypadku akcji „Lepszy poród”) i na powierzchnię wypływa kiszona latami brunatna piana traumy i frustracji tysięcy polskich matek, zaraz słychać fumy, że się rozdmuchuje „jednostkowe incydenty” i jak to się w dupach poprzewracało, bo durne baby się nasłuchały w tych szkołach rodzenia. Siły natury? Skóra do skóry? Nacięcie krocza tylko za zgodą? Pomoc przy karmieniu piersią? No może jeszcze urodzić za paniusię, bo się nie chce wysilać! Ty matkę zapytaj jedna z drugą, jak to kiedyś było! Kijek w zęby i zaciskaj nogi do rana, bo się personel wyspać musi w nocy albo są imieniny oddziałowej. Tymczasem, jak dowodzi najnowszy raport Najwyższej Izby Kontroli – opublikowany akurat w dniu wizyty papieża, kiedy pies z kulawą nogą nie poświęci mu minuty – przyjaźnie i kolorowo nadal jest tylko w parentingowych gazetkach.

Od czterech lat obowiązują w Polsce standardy opieki okołoporodowej, czyli najbardziej podstawowe wymogi bezpiecznego i godnego porodu, które MUSI spełnić KAŻDY szpital przyjmujący rodzące. Ze skontrolowanych przez NIK 24 placówek, kompletu standardów nie spełnia ŻADEN.

Brakuje wszystkiego: sal, sprzętu, personelu i przyjaznych procedur. W 2/3 szpitali pacjentki muszą rodzić w wieloosobowych salach (pięcio a nawet siedmioosobowych), w tylu samo (16 na 24) na sali poporodowej nie ma jak i gdzie umyć czy przewinąć noworodka. W prawie wszystkich (22) szpitalach dyżurował tylko jeden anestezjolog obsługujący jednocześnie blok operacyjny i oddział intensywnej terapii. Jakie w tej sytuacji ma szanse na podanie rodzącej znieczulenia na czas, nie trzeba chyba dodawać. Zresztą NIK policzył:

„Aż w 20 z 24 skontrolowanych Zakładach Opieki Zdrowotnej nie stosowano znieczuleń zewnątrzoponowych przy porodach siłami natury, mimo iż od lipca 2015 r. NFZ płaci szpitalom dodatkowo 416 zł za każdy poród, w trakcie którego stosuje się takie znieczulenie”.

Kontrolerzy NIKu stwierdzili też, że na porodówkach dyżurują lekarze bez specjalizacji, w niewystarczającej liczbie i to czasami po kilka dni bez przerwy („aż w 17 szpitalach nieprzerwany czas pracy poszczególnych lekarzy, zatrudnionych na podstawie umów cywilnoprawnych, wynosił od 31,5 do 151 godzin”). A wszystko w majestacie prawa, bo ograniczenia czasu pracy dotyczą tylko personelu na etatach. Osobną (i mrożącą krew w żyłach) kwestią) jest rozbuchana medykalizacja porodu, którą SOO miały przecież ograniczyć. Wg NIKu skala interwencji medycznych, czyli m.in. cięcia cesarskiego, przebicia pęcherza płodowego, podawania oksytocyny, nacięcia krocza, czy podawania noworodkowi mleka modyfikowanego, jest obecnie nawet wyższa niż przed wejściem w życie w 2012 r. standardów opieki okołoporodowej i kilkakrotnie przewyższa średnią w innych rozwiniętych krajach. Dla przykładu: „liczba cesarskich cięć: średnio w kontrolowanych szpitalach wskaźnik ten wzrósł z ponad 40 proc. w 2010 r do ponad 47 proc. do września 2015”. Czyli dotąd był mega, a teraz jest ultra wysoki. Zdaniem NIKu, bo pacjentki boją się rodzić siłami natury i nie mają wiedzy na temat konsekwencji. I mimo, że CC to dla szpitala taka sam kasa od NFZ jak za SN. A koszty znacznie wyższe. Liczba episiotomii (nacięcie krocza) w PL wykonano u 57 proc. pacjentek (w Szwecji wykonuje się je tylko u 9 proc., w Nowej Zelandii u 11. proc, w Wielkiej Brytanii i Danii 12 proc. pacjentek). Widać skandynawskie i anglosaskie krocza są wybitnie elastyczne, a nasze polskie jakieś sztywne takie. I wisienka na torcie- karmienie naturalne. „Średnio co trzeci noworodek, którego dokumentację medyczną analizowano, dokarmiany był sztucznym mlekiem (38%).

Tylko w trzech szpitalach noworodkom nie podawano mleka modyfikowanego (podkr. moje), a w kolejnych czterech dokarmiano od 2% do 9% noworodków. W pozostałych szpitalach dokarmiano sztucznym mlekiem od 12% aż do 100% noworodków, których dokumentację analizowano”.

A potem wielkie zdziwienie, że Polki nie karmią (tylko 4 proc. zgodnie z zaleceniami WHO – minimum 6 m-cy). Jak mają karmić, do nędzy, kiedy na dzień dobry dostają butlę zamiast porady i pomocy??? Czemu tak jest? Bo może być. Są standardy, ale nie ma skutecznego sposobu, by je egzekwować. Więc co z tego, że są? I dlatego, że znękane porodem kobiety nawet, gdy widzą, jak ich podstawowe prawa są na oczach wszystkich łamane, nie pójdą palić opon pod Sejm. Zacisną zęby, jakoś to przetrwają a potem spróbują zapomnieć. Do następnego porodu. I nie mam złudzeń, że nasze państwo w najbliższym czasie coś z tym zrobi. Bo też nie musi (póki pod sejmem nie płoną opony). A poza tym na pewno zawarło jakiś pożyteczny pakt z którąś świętą czy świętym. Może nawet z samą Matką Boską Boleściwą.  Rozłóżmy więc nogi i myślmy o Polsce. Polska o nas raczej nie pomyśli. —- PS: Tutaj znajdziecie kompletny raport NIK z kontroli PS 2: Tu pisałam o tym, jak wygląda opieka medyczna nad ciężarnym (też masakra). PS 3: Tu o akcji #LepszyPoród, która ostatnio otworzyła okołoporodową puszkę Pandory. I bardzo dobrze. Jak widać, ciągle mało takich akcji.