Gdy zabijasz swoje dziecko.
Jako matka jestem zaprogramowana, by walczyć o życie swojego dziecka, nawet za cenę własnego życia. Romantycy nazwą to logiką miłością, pragmatycy logiką przetrwania gatunku, cynicy powiedzą, że na jedno wychodzi. Sytuacja, w której całkowicie świadomie i z rozmysłem pozbawiam swoje dziecko życia nie mieści się w żadnym z tych porządków.
Kiedy czytam o 12-letniej
Nancy Fitzmaurice
, dla której rodzice wywalczyli prawo do eutanazji w niedopuszczającej tej procedury Wielkiej Brytanii, spoglądam na mojego zdrowego, wesołego Mikroba, który koniecznie teraz chce mnie nakarmić chrupkiem i zawiązują mi się na supeł wszystkie narządy wewnętrzne.
Nancy urodziła się nieuleczalnie chora – cierpiała na wodogłowie, zapalenie opon mózgowych i posocznicę. Do tego była niewidoma. Wymagała całodobowej opieki – samodzielnie nie jadła, nie piła. Początkowo zajmowała się nią matka, później trafiła na stałe do szpitala. Gdy dwa lata temu po operacji kamieni nerkowych Nancy doznała infekcji, jej życie zamieniło się w pasmo niewyobrażalnych cierpień. Jak napisali ostatnio jej rodzice „całymi dniami wyła i wiła się z bólu”. DWA LATA.
Kiedy pomyślę ile nerwów kosztuje mnie każdy głupi katar Mikroba, ile strachu każda gorączka, ile bólu każda jego łza, dochodzę do wniosku, że matematyka w swej nieskończoności nie zna takiej liczby przez jaką mogę pomnożyć swoje doświadczenie, by choć wyobrazić sobie to, przez co przeszli rodzice Nancy. Ale jestem przekonana, że wnioskowali o eutanazję dla swojej córki przede wszystkim po to, by zakończyć jej cierpienia, nie własne. „Walczyłam o Nancy przez 12 lat i oddałabym wszystko, aby ciągle była z nami” –
napisała Charlotte Fitzmaurice
. I ja jej wierzę.
Przeciwnicy eutanazji, poza argumentami religijnymi i etycznymi (które nie do wszystkich przemawiają na równi) podnoszą często argument bardzo pragmatyczny (który akurat do mnie zawsze przemawiał): to jest najłatwiejsze wyjście, niekoniecznie najlepsze dla chorego, ale z pewnością wygodne dla tych, którzy muszą się chorym zajmować.
Sądzę jednak, że w przypadku Nancy o żadnym „mniejszym złu” ani „łatwiejszym wyjściu” nie może być mowy. Kto się podejmie zważenia czy trudniej znieść cierpienie umierającego dziecka jeszcze przez trzy miesiące czy unieść ciężar zadania mu śmierci i wszystkich psychologicznych i społecznych konsekwencji tego przez resztę życia? Ja się nie podejmuję.
Nie, nie będę tu optować za legalizacją eutanazji. Zbytnia łatwość zadawania śmierci zdaje mi się rodzić więcej ryzyk niż pożytków. Jak dla mnie zbyt wiele jest „beznadziejnych przypadków”, które dzięki miłości i opiece wracają do życia (tak jak np. w zupełnie niepragmatycznej i nieopłacalnej
Klinice Budzik
). Zbyt wiele wołań o szybką śmierć wynika z braku tej miłości i opieki (jeśli nie znacie, poznajcie niesamowitą historię
Janusza Świtaja
, który złożył pierwszy w Polsce wniosek do sądu o zgodę na eutanazję a dziś sam pomaga niepełnosprawnym).
Mieści mi się jednak w głowie, że są przypadki, w których uśmiercenie własnego dziecka jest największym aktem miłości i miłosierdzia. I modlę się do mojego Boga, bym nigdy nie musiała sprawdzać, czy mnie na niego stać