Galliano na placu zabaw
Jest wiosna, dajmy na to kwiecień, koniec kwietnia. Od co najmniej tygodnia na termometrach dwadzieścia stopni w cieniu. W słońcu- trzydzieści, jak nic. Na ulicach ludziom jakby ubyło po 15 kilo, w autobusach nawet bezdomni pozdejmowali kurtki, a kierowcy przestali grzać jak opętani i otworzyli szyberdachy na oścież. Kwitną bzy. Pylą brzozy. Panowie bez szyi przechadzają się bez koszulek. Z browarkami. Opalają torsy. Pięknie jest. Tymczasem w parkach i na placach zabaw, jak okiem sięgnąć królują dziecięce kolekcje jesienno-zimowe: kombinezony z misiem, bluzy z polarkiem, kurteczki z futerkiem. Albo wiosenno-letnie haute couture: trampki, cienkie koszulki i getry, ale czapka obowiązkowo. Czasem wełniana. Ciepła. Grubo pleciona. Bywa, że też szalik. John Galliano pozdrawia. Rękawiczek nie dostrzegam, ale chyba tylko dlatego, że źle się w nich lepi babki z piasku. I ślizgają się na kierownicy rowerka. I brudzą się przy zrywaniu mleczy. Tymczasem rodzice/dziadkowie/nianie wystawiają nosy do słońca. Rozsiadają na ławkach i trawkach. W krótkich rękawkach. Ja wiem, że to z miłości i troski. Że żyjemy w kulturze pierzyny i kożucha. I picia na rozgrzewkę. I skarpety do sandała. Ale zastanawia mnie ta psychoza czapeczki. Bo to się wymyka racjonalnej analizie. Mniej w tym logiki niż w wiązaniu czerwonej wstążeczki. No chyba, że to logika strachu. Przed złym okiem. Jadowitym językiem. Życzliwą troską. Troskliwą życzliwością. Bliźnich.