Dawca spermy to nie ojciec? [wywiad]
„Wiele osób chciałoby dziś myśleć, że człowiek nie ma nic wspólnego z biologią, wszystko regulujemy sobie społecznie. Bo biologia jest czymś zwierzęcym, niegodnym. Ale czasem to ona zaczyna rządzić naszym postrzeganiem”. O różnicy między ojcostwem a dawstwem nasienia, tym, co sprawia, że jesteśmy rodziną oraz o odpowiedzialności za sprowadzanie na świat nowych ludzi, rozmawiam z Kamilem Bałukiem, autorem książki „Wszystkie dzieci Louisa”.
Anna Kowalczyk: Kamilu, kto to jest ojciec?
Kamil Bałuk: O!
Bo podajesz kilka definicji. Ojciec może być biologiczny, ustawowy, społeczny… Wydaje mi się, że Twoja książka, poza wszystkim, jest też próbą zbliżenia się do esencji ojcostwa. Udało ci się ją wydestylować po tych niezliczonych rozmowach i spotkaniach? Zwłaszcza tych z dziećmi, które czasem miały kilku ojców, ale właściwie nie miały żadnego?
Ten problem był dla mnie przez dłuższy czas bardziej lingwistyczny niż społeczno-obyczajowy. Pomiędzy językami niderlandzkim, angielskim i polskim są ciekawe różnice, np. w niderlandzkim nie ma słowa „rodzeństwo”. Z ojcami też było trudno, jest kilka wariantów ojcostwa. Zwykle ojciec biologiczny, społeczny i ustawowy to ta sama osoba. Tata, który nie tylko spłodził, ale jest też wpisany w akt urodzenia i – w optymistycznym wariancie – jest przez cały czas przy dziecku, wychowuje je. Wtedy jest ojcem, bez wątpienia. Problem pojawia się, gdy mężczyzna był np. bezpłodny, a dziecko urodziło się dzięki nasieniu anonimowego dawcy. Wówczas on jest dla dziecka ojcem ustawowym, a dawca – biologicznym. Ale najpierw dziecko musi się o tym dowiedzieć, a zwykle nie dowiadują się w ogóle, albo przekonują się o tym – tak było w przypadku niektórych moich bohaterów – dopiero w pewnym momencie życia. Niektórzy dość brutalnie, na przykład moich bohaterów Maaike i Matthijsa ojciec wyrzuca z samochodu i ze swojego życia, kiedy mają 6 lat.
Krótko potem słyszą od matki: „To nie jest wasz tata!”.
Bywa, że dzieci, które marzyły o ojcu-supermenie, gdy poznają dawcę-ojca biologicznego, przekonują się, że nie do końca spełnia on ich oczekiwania. Wielu z moich bohaterów przestaje wówczas mówić o nim „ojciec”, czy „ojciec biologiczny”, mówią odtąd jedynie „dawca”, „tylko dawca nasienia”. https://www.youtube.com/watch?v=fM3GYC-6jLs&t=2s
Ale jednak większość twoich bohaterów, nawet jeśli nazywa go „tylko dawcą”, to jednak ma ogromną potrzebę, wręcz czuje wewnętrzny przymus, żeby go poznać. To przyciąganie jest tak silne, że chyba nie mamy racji sądząc, że tak naprawdę liczy się dla dziecka ten, kto wychował, kto pokochał, kto zaplatał te warkocze. Bo, mimo wszystko, ten „tylko dawca nasienia”– nawet jeśli nie jest z banku, a po prostu pojawił się w życiu matki, zapłodnił i zniknął – to jednak jest ktoś ważny. A nawet bardzo ważny.
Wiele osób chciałoby dziś myśleć, że człowiek nie ma nic wspólnego z biologią, wszystko regulujemy sobie społecznie. Dlatego tak zwalczamy nasze biologiczne zapachy, wykwity naszego ciała. Bo biologia jest czymś zwierzęcym, niegodnym. Ale czasem to ona zaczyna rządzić naszym oglądem sytuacji.
Staje się obsesją.
Jest częścią naszej tożsamości. Decyduje o kształcie nosa, kolorze włosów czy oczu, który widzimy codziennie przed lustrem. I przy tym, wszelkie kwestie społeczne – szczególnie, gdy ten ojciec porzucił rodzinę, gdy moi bohaterowie mieli 6 lat, a teraz mają 26 – nagle bledną. Z tamtym mężczyzną obcowali tylko kilka lat, a ze swoim nosem czy oczami – od zawsze.
I na zawsze.
A nawet dłużej, bo przekażą je swoim dzieciom. Choć akurat większość opisywanych przeze mnie osób jeszcze nie ma dzieci. Ci, którzy je mają, zastanawiają się: co ja tym dzieciom powiem, jak wytłumaczę? Że kim jest ich dziadek – „dziadkiem biologicznym”? „Dawcą mamy”? Nie ma na to słów. Ten psikus sprawia nam biologia. Jakoś nazwać trzeba też gromadę ludzi, którzy pojawiają się znienacka w życiu. Moja bohaterka Fien, jedynaczka, nagle dowiaduje się, że ma piętnastkę, a potem trzydziestkę półrodzeństwa, czyli osób, z którymi dzieli ojca biologicznego.
A potencjalnie 200. „Połówki”, „półrodzeństwo” tak ich nazywasz. Dlaczego nie „rodzeństwo przyrodnie”?
Bo to niezupełnie to samo. Do tej pory wyszła po polsku jedna książka, która podjęła temat tej nomenklatury, „Nie przeproszę, że urodziłam” Karoliny Domagalskiej . Cieszę, że mogłem ją przeczytać, zanim napisałem własną, skonfrontować się z innymi propozycjami.
Rodzeństwo przyrodnie w polszczyźnie jednoznacznie kojarzy się z poprzednim czy kolejnym związkiem ojca lub matki. Ja chciałem być tu bardziej ścisły.
Karolina Domagalska proponowała „dawceństwo”, ale mi to jakoś nie brzmiało. Po niderlandzku jest to prostsze, bo brat przyrodni albo przyrodnia siostra to „halfbroer, halfzus”, czyli dosłownie „półbrat/półsiostra”. Moi bohaterowie z tego wzięli „half”, zamienili to na Halfje, w liczbie mnogiej „Halfjes”, czyli „Połówki”. To słowo, „połówka”, po niderlandzku oznacza choćby połówkę chleba. Po polsku z kolei pół litra wódki, co niezwykle moich rozmówców bawiło. Żadne określenie nie brzmi zgrabnie, terminologia dopiero się rodzi. Nie wiem, czy moja propozycja się przyjmie.
Oni sami mają dużą potrzebę odrębnego słowa na swój stopień pokrewieństwa, bo widzą siebie jako grupę wyabstrahowaną z innych kontekstów rodzinnych, społecznych czy towarzyskich. I podskórnie czują, że łączy ich coś bardzo silnego. Doszukują się zacięcie wszelkich podobieństw, a gdy ich u siebie nawzajem nie znajdują, są mocno rozczarowani.
Bardzo chcą być do siebie podobni. Kiedy nie są, szokuje ich to. Maaike – która jest założycielką tej grupy, to dzięki jej występom w telewizji od 10. roku życia „Połówki” zaczęły się odnajdywać, do dziś szuka idealnej siostry czy brata. To rodzaj perfekcjonistycznej pogoni – tak jak kiedyś szukała ojca idealnego i rozczarowała się, tak teraz nadal poznając kolejne półsiostry i półbraci, martwi się, że wciąż nie poczuła tego, co oni nazywają „klikiem” – pewności, że to jest właśnie ta twoja wymarzona, odnaleziona siostra. Twoja połówka pomarańczy, niby obca osoba, a taka sama jak ty.
Ale w tej gromadzie jest i taka para sióstr. Nie dość, że wykonują ten sam zawód, to ich matki mają tak samo na imię, urodziły się tego samego dni i nawet tatuaże mają w tym samym miejscu i w tych samych kolorach. Trochę nie do uwierzenia, ale też trochę niepokojące. No bo niby każdy jest kowalem własnego losu, a tu jednak…
Science fiction, ale wydarzyło się. Mnie samemu szczęka opadała wiele razy. Musiałem się głowić, jak to opisać, żeby ludzie mi uwierzyli. Wyobraź sobie szok Amandy i Joyce, które odkryły, że nie dość, że są półsiostrami, to jeszcze obie pracują jako rehabilitantki, mają matki o tym samym imieniu, urodzone tego samego dnia. Choć np. Joyce jest z rodzicami skłócona, a Amanda kontaktuje się z matką często.
To jest magia – osoby, które nigdy wcześniej się nie spotkały, nie miały szansy jak zwykłe rodzeństwo mieszkać ze sobą, patrzeć na siebie i z tego powodu się inspirować i upodabniać, idą niemal tą samą ścieżką. W wielkim sporze o to, co nas bardziej determinuje – geny czy wychowanie – Twoi bohaterowie przechylają szalę zdecydowanie na korzyść genów.
Pokazują na pewno, że geny determinują nas bardziej niż byśmy się spodziewali i chcieli. Nawet statystycznie rzecz biorąc: mamy grupę ludzi, których łączy połowa genotypu. Z tej czterdziestki aż siedmioro jest nauczycielami, 37 osób ma wyższe wykształcenie (co nie jest tak oczywiste w Holandii, jak w Polsce), a nawet ta trójka, która nie skończyła studiów, mogła to zrobić, tylko po prostu nie chciała.
To pewnie ma też związek ze środowiskiem z jakiego pochodzą, ze statusem społecznym ich matek, które musiało być stać na zabiegi w klinice doktora Karbaata. A to nie były tanie zabiegi.
On twierdził, że były tanie, jego klientki, że drogie. Ja po przejrzeniu rachunków mam wrażenie, że ceny dobierano losowo. Ale to nie zawsze były zamożne, czy średnio zamożne domy. Jeśli chodzi o inteligencję czy zdolności, to niektóre z Połówek same oceniają – ja bym się nie ośmielił – że ich własny kapitał intelektualny jest wyższy niż ich matek. Są przekonani, że inteligencję odziedziczyli po stronie Louisa. I faktycznie, niektóre biologiczne dzieci Louisa, których matki skończyły ledwie podstawówkę, bez problemu dostały się na uniwersytety. Takie wyjaśnienie wydaje się mieć sens.
Zwłaszcza, że rodzina tytułowego Louisa to głównie lekarze, nauczyciele, choć potomkowie niewolników z Surinamu. Przez większość książki nazywasz swojego bohatera „Dawcą S.”, jak „super-mężczyzna”, „superogier”, ten którego życiowym celem było mieć jak najwięcej dzieci. To jest ta sensacyjna część jego motywacji, ale na pewno nie jedyna i chyba nie najważniejsza. Po co on to robił – przez 20 lat 3 razy w tygodniu jeździł do kliniki doktora Karbaata oddawać nasienie?
Kiedy trafiłem na tę historię, to wydawało się bardzo jednoznaczne. Z artykułu w belgijskiej prasie – opartego na krótkiej rozmowie z samym Louisem – wynikało, że on sam nazywał się „supermenem”, „supersamcem” i chciał mieć te 200 dzieci, żeby być najpotężniejszym mężczyzną w Holandii. Faktycznie, on to powiedział, powiedział to też dzieciom, gdy je w końcu spotkał po raz pierwszy.
Czym ich specjalnie nie ujął.
Zdecydowanie nie. Najwięcej na temat motywacji Louisa zrozumiałem podczas rozmowy z nim samym. Dość długo o nią zabiegałem, skrupulatnie się przygotowywałem, ponieważ Louis ma zespół Aspergera, co oznacza, że ma pewne ograniczenia i nawyki. Chciałem go zrozumieć i pokazać jako człowieka z krwi i kości, a nie tylko bohatera tabloidowego skandalu. I po tym spotkaniu wydaje mi się, że jego główną motywacją było pokonanie własnej samotności.
Bo jest bardzo samotnym człowiekiem i zawsze nim był.
Tylko przez chwilkę był w jakimś związku i to właśnie wtedy przestał oddawać nasienie. Gdyby ten związek przetrwał, to on najpewniej już by tego nie robił.
Ale jest w tej jego motywacji coś bardzo naturalnego i bliskiego wielu nie tylko mężczyznom, ale i kobietom – potrzeba by zostawić po sobie kogoś, komu będzie można przekazać swoje „dziedzictwo”. Nawet jeśli tym dziedzictwem jest tylko – jak w przypadku Louisa – album ze zdjęciami rodzinnymi i dość dobrze udokumentowane drzewo genealogiczne
Dość dobrze, to jest mało powiedziane, ono jest genialnie udokumentowane.
To chyba też w efekcie tej jego chorobliwej skrupulatności? Co współgra poniekąd z tą „kompulsją bycia dawcą”. No bo częstotliwość, z jaką „pomagał kobietom w potrzebie”…
On tak tego nie postrzegał. To doktor Karbaat widział w dawstwie „pomaganie kobietom w potrzebie”.
A nie większość dawców tak to postrzega?
Większość tak to tłumaczy.
Całkiem przekonująco, skoro nie są wynagradzani za to finansowo. Przynajmniej w Holandii.
Zwracano im tylko koszty podróży. W przypadku Louisa, gdyby ktoś chciał się przyczepić, mógłby powiedzieć, że skoro dojeżdżał do kliniki rowerem, a miał zwracane te koszty, to cośtam zarabiał. Ale w porównaniu do holenderskich zarobków, czy jego późniejszej emerytury, to były grosze. Są kraje, które płacą więcej, np. Wielka Brytania, Szwecja czy Hiszpania. I tam faktycznie ten aspekt może się liczyć.
Louis wydaje być bardzo inteligentnym, autorefleksyjnym mężczyzną. Choć pierwsze wrażenie, zwłaszcza, gdy zna się tylko te sensacyjne zapowiedzi twojej książki o „mężczyźnie, który chciał spłodzić najwięcej dzieci na świecie”, jest koszmarne. To musi być jakiś świr i do tego półgłówek – myślimy. A on jest aspergerowcem, ale bardzo samoświadomym i pracującym nad sobą.
Długo też niezdiagnozowanym. Zachowanie Louisa trzeba rozpatrywać w kontekście Aspergera. Bo on, jak większość osób z tym zaburzeniem, wszystko rozumie wprost. Skoro nauczył się kiedyś na biologii, że istotą istnienia biologicznego jest przekazywanie genów, to logicznie rzecz biorąc – a on myśli tylko logicznie, nie bierze pod uwagę emocji innych ludzi – rozprzestrzenianie swoich genów poprzez potomstwo w liczbie 200 rozsiane po całym kraju, a może i świecie, jest absolutnym sukcesem. W jego oczach – chciał dobrze.
Stale się uczy, zwłaszcza jak funkcjonować społecznie i bardzo się stara nie zawieść swoich dzieci. Ale one go odrzucają, przekreślają już po pierwszym spotkaniu i to nawet mimo świadomości, że jego specyficzny sposób bycia jest podyktowany zaburzeniem psychicznym. To jest moim zdaniem ważny wątek tej historii, który chyba gdzieś umyka recenzentom i czytelnikom. Bo twoja książka nie jest dla mnie tylko o tym, jak wybory rodziców mogą namieszać w życiu dzieci, ale też, że brak akceptacji ze strony dzieci może bardzo ranić rodziców. A oni starają się, jak umieją najlepiej. Tylko nie zawsze im wychodzi.
Wszystkie strony tej historii przeżyły zawód. Może oprócz doktora Jana Karbaata, który wydawał się być do końca życia z siebie zadowolony. Zmarł dosłownie kilkanaście dni temu w wieku 90 lat i chyba nie zdawał sobie sprawy z tego, ilu ludziom napsuł krwi. Na początku empatyzowałem głównie z dziećmi biologicznymi Louisa, przez co czytelnik ma pewnie większą łatwość wczucia się w ich sytuację. Nie mieli ojca, szukali go, potem ten ojciec okazał się nie tym, kim miał być.
Mieli więc prawo szukać winnych tej sytuacji – do wyboru była Holandia ze swoimi dziurawymi regulacjami, matka, lekarz – doktor Karbaat albo sam dawca.
Doktor Karbaat zatajał niewygodne fakty o Lousie, ale też bez niczyjej wiedzy i zgody mieszał jego nasienie z innymi próbkami po to, by poprawić statystki zapłodnień. Więc Louisa też oszukano i wykorzystano. Chciałem Louisa zrozumieć. Dowiadując się, jak osoba z Aspergerem może widzieć świat oraz analizując jego biografię, zobaczyłem człowieka, którego nigdy nikt nie rozumiał. Okazało się, że miał on ze swoim ojcem dokładnie takie problemy, jak z nim mają jego biologiczne dzieci.
Dzieci chciały Louisa spotkać, ale już niekoniecznie poznać. Uzupełnić własną układankę. On był tylko jej kawałkiem.
zyli traktują go dokładnie tak, jak on ich, co przecież mają mu za złe. Są bardziej ciekawi siebie nawzajem, niektórzy są ze sobą blisko. Dla jednych „Połówki” to rodzina, dla innych znajomi, dla jeszcze innych – obcy ludzie, którzy przypadkiem dzielą ze sobą jakieś cechy. Jednak kiedy w opowiadanej przeze mnie historii przychodzi moment próby, czyli ustalenia, jakie są granice tej grupy, kto może być w rodzinie, a kto nie, trzeba wybrać jedno kryterium, które zadecyduje o członkostwie w grupie. Połówki wybierają DNA, test genetyczny, czyli znów czystą biologię. To wtedy z grupy zostają skreślone dwie osoby. Jedna zresztą pochopnie. Nie wiadomo. Jedna do dzisiaj nie poddała się testowi…
…ale druga twierdziła, że jest rzadkim przypadkiem dziecka mającego w DNA geny dwóch mężczyzn.
Tak, chłopak twierdził, że jest chimerą. Wszystko jednak wskazuje na to, że zmyślił to, po to, żeby przynależeć do tej właśnie grupy. To niesamowite, jak silna była ta potrzeba. Tak silna, że można iść w zaparte, negować wynik testu dna. Który, co do zasady, jest niepodważalny. Tak ci się tylko wydaje! Kiedy spytałem o to doktora Jana Karbaata – lekarza, które kierował niesławną kliniką i u którego zabiegowi inseminacji poddawały się przyszłe matki moich bohaterów – negował wyniki testów genetycznych. Mówił, że im nie ufa.
Ich uznanie kazałoby mu przyznać, że przez niego są w Holandii osoby, które mają 200 półbraci i półsióstr oraz mężczyzna, który ma tyle dzieci biologicznych.
Co nadal nie było wówczas złamaniem holenderskiego prawa, a jedynie przekroczeniem dość elastycznych zaleceń. Właśnie, doktor Karbaat. Z początku twojej książki nie mamy wątpliwości, że to czarny charakter, demiurg, który całym rodzinom, tysiącom Holendrów zafundował tożsamościowe piekło. Ale im więcej o nim u ciebie czytamy, tym łatwiej uwierzyć, że on też chciał dobrze. Na swój lekarsko-inżynierski sposób próbował po prostu jak najlepiej, najtaniej, najskuteczniej realizować marzenia swoich pacjentek o macierzyństwie. A ponieważ cieszył się ich pełnym zaufaniem, to po prostu działał tak, jak mu się zdawało, że będzie najlepiej. Był też pionierem, konsekwencje jego decyzji były trudne do przewidzenia.
Jesteś chyba pierwszą kobietą-czytelniczką, która próbuje rozumieć motywacje doktora Karbaata. Bo o ile zrozumienie dla Louisa się zdarza, mimo że z początku przedstawiam go czytelnikowi jako nieco dziwnego typa, to doktora Karbaata potępiają zgodnie wszyscy. Poświęciłem poznaniu jego historii najwięcej czasu i wydaje mi się, że nieco lepiej rozumiem co nim powodowało. Zdarzają się mężczyźni, którzy jakoś starają się go zrozumieć, ale znane mi kobiety zawsze stanowczo twierdzą, że to był łajdak. I trudno się dziwić, przecież oszukał tyle osób.
Kłamał na temat tożsamości dawców, ich wykształcenia, ale też co do ich decyzji, czy chcą poznać swoje dzieci. Bo Louis przecież chciał, a jednak jego dzieci wiele razy słyszały, że nie chce mieć z nimi nic wspólnego, albo, że klinika zniszczyła dokumenty tego dawcy i nie wiadomo, kto nim jest.
A jednocześnie doktor Karbaat był przemiły, czarujący, dbał o kontakt i relacje, o komfort pacjentek i chyba robił to szczerze. Choć był wśród lekarzy czarną owcą, to wedle kryteriów medycznej skuteczności mierzonych ilością udanych zapłodnień, nie miał sobie równych. Po to do niego przychodziły kobiety. Konsekwentnie nazywał je klientkami, nie pacjentkami. Z kolei nigdy nie mówił o „sprzedawaniu nasienia”, choć tak należałoby jego działalność nazwać, a zawsze o „leczeniu niepłodności”. Mieszał te dwa rejestry.
Wydaje się, że pewne elementarne reguły co do tego, jak powinno działać dawstwo nasienia jednak ma sens. Bo ich zupełny brak prowadzi do konsekwencji, których dziś nawet nie umiemy przewidzieć. Konsekwencje dla twoich bohaterów też były odsunięte w czasie, a przecież ogromne. My w Polsce po groteskowej debacie wokół in vitro mamy poczucie, ze ta ingerencja może pójść za daleko, ale z drugiej strony, czy możliwa jest odpowiedzialność kogokolwiek, jeśli reguły nie są jasno określone?
Odpowiedzialni są moim zdaniem wszyscy: dawcy, matki, ustawowi ojcowie porzucający dzieci, politycy tworzący prawo.
No i sam Karbaat, który do tego bałaganu dopuścił, stworzył go. W tym przypadku mówimy jednak o dawaniu życia, a nie odbieraniu go i w ocenie doktora Karbaata nie wolno o tym zapominać. Fakt – wiele osób okłamał, poświadczał nieprawdę na piśmie, nie szanował praw różnych ludzi do informacji, ale też wszystko jest związane z konkretnym czasem historycznym. Jan Karbaat tego, co dla młodych bohaterów mojej książki współcześnie stanowi problem, przed laty nie widział. Miał jeden cel: kobieta miała zajść w ciążę. Z kolei upragniona wiedza o tym, kto jest ojcem biologicznym i ile ma się półrodzeństwa, dla niektórych moich bohaterów okazał się być źródłem niepewności, zagubienia. Może więc lepiej, jak sądził Karbaat, nie wiedzieć za dużo i to ta niewiedza jest błogosławieństwem?
W przypadku twoich bohaterów pewnie tak by było. Gdyby ustalenie ojcostwa było niewykonalne, po prostu musieliby z tym żyć, budować swoje życie w oparciu o to, co jest, a nie to, co mogłoby być.
Ale fajnie jest mieć marzenie. Matki marzyły o idealnych dzieciach, a dzieci o idealnych ojcach.
Musze jeszcze spytać o matki. Bo prawie ich nie ma w tej historii. Są lekarze- wyłącznie mężczyźni, ojcowie, dzieci obojga płci, ale matki tylko majaczą gdzieś w tle. Dlaczego? To przecież też ważna perspektywa w tej historii.
Musiałem wybrać, czyja optyka będzie osią opowieści. Ponieważ nie jestem ojcem, a sam jestem w wieku moich bohaterów, dzieci Louisa, wydało mi się najciekawsze oddanie głosu właśnie im. Mam takie przeczucie, że gdy kiedyś sam zostanę ojcem, utracę tę perspektywę bezpowrotnie. Ojcom ustawowym też nie oddaję tak wiele głosu. Odchodząc, sami wykreślili się z tej opowieści. Matki w historiach tych dzieci się pojawiają, ale często same świadomie wypisują się z poszukiwań dawcy czy pół-rodzeństwa, jak np. matka Bjorna, która mówi: „trzymam kciuki, ale to twoja sprawa, nie będę się mieszać”.
To mi się wydaje bardzo nie fair. Jak może mówić, że to nie jest jej sprawa, kobieta, która przecież sama, jednoosobowo zdecydowała, że to właśnie w ten sposób jej dziecko zostanie poczęte? Bjorn się na świat nie prosił.
Kobiety nie do końca są tu stroną w sprawie. Przeważnie nie dostawały żadnych dokumentów związanych z dawcą i mimo że to wszystko działo się w ich macicy, to w świetle prawa to jest sprawa pomiędzy dawcą nasienia a jego biologicznym dzieckiem. Matki nie mają do dostępu do tej bazy DNA, która kojarzy genetycznych krewniaków. FIOM, czyli organizacja, która pomaga się odnaleźć półrodzeństwom z dawstwa i ich biologicznym ojcom, udostępnia swoje dane tylko dzieciom i dawcom. Matki nie mają też wstępu na spotkania z dawcą, kiedy uda się go odnaleźć. Wiedzą więc tyle, ile powiedzą im dzieci. A niektóre z dzieci w ogóle nie wtajemniczają matek w swoje poszukiwania, inne matki same się usuwają.
Bo czują się winne?
Zawierzyły autorytetowi lekarza i podjęły pewne decyzje, których konsekwencje ponoszą teraz ich dzieci. Matka jednego z bohaterów, singielka z problemami psychologicznymi, pewnie gdyby była poddana screeningowi psychologicznemu w ogóle nie zakwalifikowałaby się do inseminacji. A jednak jej syn jest świetnym człowiekiem. Inna matka mówiła mi, że w ogóle nie zastanawiała się nad konsekwencjami, bo ufała lekarzowi, że on wie, jak będzie najlepiej. Skąd miała wiedzieć, że nie będzie? Nie było internetu, nie było kogo spytać o radę.
A dzieci mają do nich pretensje?
Pół na pół. Bjorn ma żal, że nie włączyła się w poszukiwania. Henrik ma żal, że jego matka za pomocą dzieci próbowała sobie kompensować niepowodzenia z facetami. Ona sama przyznała, że „mogła być trochę ostrożniejsza 30 lat temu”. „Rychło w czas” odpowiada na to Henrik. Ale to wciąż są ich mamy. I większości wcale ich nie obwinia. Do obwiniania jest całkiem spora grupa ludzi, z Louisem i Karbaatem na czele, ale też z holenderskim rządem, parlamentarzystami, którzy stanowili prawo, lekarzami, którzy tworzyli rekomendacje środowisk medycznych. Wielu ludzi zapracowało na to, żeby ta dwusetka miała bałagan w głowie i w papierach. Co nie znaczy, że wszyscy go mają. Wiele Połówek wiedzie szczęśliwe życie w pełnych rodzinach, a fakt, że narodzili się dzięki nasieniu anonimowego dawcy jest dla nich trzeciorzędny. Nie łamie im to życiorysu, nie wpływa na relacje z matką czy ustawowym ojcem. Czy więc poczęcie z dawstwa jest dla dzieci piętnem w życiu? Chyba nie, ale każdy czytelnik musi sobie na to pytanie odpowiedzieć sam.
KAMIL BAŁUK (ur. 1988)
Absolwent MISH, socjologii, filologii niderlandzkiej i dziennikarstwa na Uniwersytecie Wrocławskim oraz Polskiej Szkoły Reportażu. Urodzony w Hannoverze, jest z Wrocławia, mieszka w Warszawie. Reportaże publikował w „Dużym Formacie” i „Przekroju” oraz w zbiorach książkowych “Grzech jest kobietą” i “Tutaj drzwi trzeba otwierać powoli”. Jego teksty były kilkukrotnie nominowane do Nagrody Newsweeka im T. Torańskiej w kategorii Młody Talent. „Wszystkie dzieci Louisa” to jego debiut książkowy. Laureat piątej edycji Konkursu Stypendialnego im. R. Kapuścińskiego za projekt zbioru reportaży o współczesnej Holandii, który ukaże się jako jego druga książka.
www: www.kamilbaluk.pl snap: panbaluk fb: www.facebook.com/kamilbaluk