Boska Matka od Kotleta. Wywiad z Pauliną Stępień autorką blogów kotlet.tv i domowa.tv
O tym, czy otworzy własną restaurację, czy chce być polską Marthą Stewart i czym karmi swoje dzieci rozmawiam z Pauliną Stępień autorką blogów kotlet.tv i domowa.tv oraz książki kucharskiej „Mała wielka uczta”.
boska matka : Która z Twoich blogowych tożsamości to jesteś bardziej Ty?
Paulina Stępień: To są moje dwa oblicza. Kotlet i Domowa się uzupełniają. Domowa to takie miejsce, w którym pokazujemy, co się dzieje, kiedy nie gotujemy albo kiedy gotujemy właśnie, ale czego nie widać. Taki nasz codzienny blog tyle, że nie z przepisami a o rodzicielstwie, o dzieciach. Ale oba pokazują, jacy jesteśmy.
To jest chyba Wasz przepis na sukces: swojskość, naturalność, „domowość”. W moich oczach to Was odróżnia bardzo od wystylizowanych blogów, na których jedzenie wygląda zawsze, jakby sztab ludzi pracował nad każdym talerzem. Mnie to zawsze onieśmielało.
Bo zupa pomidorowa nigdy nie wychodzi taka czerwona jak na zdjęciach, prawda? To było jednym z moich zawodów kulinarnych. Byłam wiecznie rozczarowana, gdy próbowałam gotować z takich przepisów. I kiedy zakładałam bloga pomyślałam, że chcę pokazać, jak to faktycznie wygląda. Że czasami pęknie bułka i to jest w porządku, albo można to zamaskować lukrem. Że zupa pomidorowa tak naprawdę jest bardziej pomarańczowa, niż czerwona, ale to jej nie ujmuje smaku. Że można pokazać ugotowane warzywa a nie surowe, żeby to ładniej wyglądało, co nie znaczy, że będą niesmaczne. Dlatego postawiliśmy na naturalność. Nasze przepisy wychodzą i nie są do patrzenia, tylko do robienia.
Prowadzenie bloga kulinarnego, eksponowanie swoich doświadczeń kulinarnych to oczywiście jest lans. Ale już rodzicielstwo i pokazywanie swojego rodzicielstwa w sieci to już jest wyższy stopień lansu, autokreacji. Po co Wam to?
To jest niezłe pytanie. Ja zawsze powtarzam, że jeśli chociaż jednej osobie to, o czym piszę się przyda, to uważam, że warto to robić. Przy kulinariach to łatwiej wytłumaczyć – ktoś pisze, że zrobił super obiad albo nauczył się piec chleb, zaimponował teściowej, żonie i jest po prostu szczęśliwy. To łatwo zmierzyć. W Domowej sytuacja wygląda trochę inaczej, ale i tu się zdarzają komentarze w stylu: Dzięki, Paulina! Faktycznie, pojechaliśmy z dziećmi w podróż, mimo, że mama mówiła, że dopóki nie będą mieli skończonych 7 lat, to nie warto.
Z drugiej strony, dzięki temu, że zawsze coś z tych naszych podróżny wrzucamy na bloga, to czasem nas to zupełnie dosłownie ratuje. Trzy lata temu pojechaliśmy w podróż dookoła Europy, która trwała dwa miesiące, a potem straciliśmy dysk ze wszystkimi zdjęciami. I zostało nam na pamiątkę tylko to, co jest na blogu. Wtedy też po raz pierwszy pomyślałam, że to, co jest w sieci to jest już kawałek naszej historii.
Dla mnie pisanie bloga, to była przede wszystkim nauka. Dużo się uczyłam od czytelniczek i czytelników, ale też, żeby coś napisać, musiałam się w różnych dziedzinach douczyć. Było wiele odkryć z tym związanych. Ciebie też czegoś nauczyli Twoi czytelnicy?
Dzięki nim np. odkryłam dla siebie chustonoszenie. Wcześniej miałam różne nosidła i byłam zadowolona, ale właśnie dzięki blogowi, dzięki zachętom, poczułam, że może warto skoro tyle osób mówi o tym tyle dobrego. I spróbowałam przy młodszym synu.
A teraz jesteś wielką fanką chust.
Druga taka rzecz to dłuższe karmienie piersią. Sama przy pierwszym dziecku wiedziałam tyle, co wszyscy, że warto karmić pół roku i wystarczy. Ale poczytałam, ludzie podrzucali artykuły itd., no i jak zgłębiłam temat, to sama zaczęłam karmić piersią dłużej, nie tylko te książkowe sześć miesięcy.
Czyli twoi czytelnicy też cię uczą?
I to na obu blogach. Co zresztą widać, jak porównam mój stan wiedzy z początków bloga i teraz. To jak gotowałam wtedy i jak dziś gotuję. Oczywiście stale się szkolę, dokształcam. Tak samo na Domowej – zanim coś opowiem, pokażę, staram się kończyć różne kursy, ostatnio np. florystyczny. Bo blogi to jest też impuls, żeby się rozwijać.
Chcesz być polską Marthą Stewart? Która sama zrobi mydło, ugotuje, udekoruje dom? Idealną Panią Domu?
Raczej chcę pokazać, że jestem taką koleżanką Pauliną, że możemy razem pogadać, jak przy kawie. Taką, jak każda dziewczyna. Która miewa różne fajne pomysły, jak udekorować dom, czy dzieli się swoimi metodami na wychowanie dzieci albo pomysłem na tanie podróże. Ale też czasem jej nie wychodzi ciasto, bywa zmęczona i chce się schować pod kołdrą. Chciałabym by domowa.tv pokazywała, że inwestując w siebie można czuć się lepiej, a jednocześnie nie trzeba być superbohaterem.
Dziewczyna z sąsiedztwa to bezpieczny wizerunek. Raczej wszyscy lubią. Masz hejterów w ogóle?
O zdziwiłabyś się. Oczywiście! Ale kiedyś ktoś mi powiedział coś bardzo fajnego, że jeżeli bym pisała absolutnie nieciekawie, to nikt by nie komentował.
A któryś z takich zarzutów, który się pojawił w komentarzach jakoś Cię zainspirował?
Nie. Hejt to nie jest konstruktywna krytyka. I nauczyłam się nim nie przejmować. Ale jak zaczynałam ponad pięć lat temu blogować i ktoś napisał, że mam krzywe palce, to przeżywałam to przez tydzień (śmiech).
Twoje blogowanie i podejście do tego pięć lat temu, a dzisiaj to są dwa różne światy?
Zdecydowanie różne. Trudno porównywać, gdzie byłam pięć lat temu i gdzie jestem teraz. Był taki moment, że patrzyłam na swoje zdjęcia i filmy sprzed tych paru lat i myślałam: rany jakie to brzydkie, może ja to wszystko pozmieniam. A z drugiej strony się cieszę, że widać jaką drogę przeszłam. Wtedy zaczynałam, gotowałam po domowemu, jak uczyła mnie mama czy babcia. Teraz gotuję z szefami kuchni a moja książka jest w księgarniach. Ale taką drogę przebyłam i tego nie można zmienić, kasować, bo to jest historia. To jestem ja.
Po co blogerowi własna książka?
Kiedy wydawnictwo do nas przyszło żebyśmy wydali książkę, to uznaliśmy, że to świetny pomysł na uczczenie pięciolecia bloga. Z jednej strony, żeby dać coś od nas czytelnikom, ale i żeby samemu mieć dla siebie mały prezent.
To jest też ogrom dodatkowej pracy.
Jak się za to zabrałam, nie wiedziałam, że aż tak wielki. W dodatku wybrałam opcję szaloną, bo chciałam żeby w książce znalazły się nowe przepisy. 130 przepisów od zera zrobiłam, upiekłam, sfotografowałam, a potem zjedliśmy. Mogłam oczywiście dać te z bloga, ale chciałam, żeby ta pierwsza książka, to było coś ekstra dla tych, którzy nas znają. I żeby ci, którzy nas nie znają, mieli po co zajrzeć na bloga.
A po drodze miałaś jeszcze przykrą przygodę…
Gdzieś w połowie pracy straciliśmy dwa dyski. Przepadło mi wtedy około 70 przepisów i to było coś dla mnie absolutnie strasznego. A potem straciliśmy nasz drugi dysk, taki prywatny ze zdjęciami z podróży. Wtedy miałam mały kryzys. Co ja mam publikować? Próbowaliśmy to odzyskać, ale nie udało się. Na szczęście tylko 10 z tych 70 przepisów było przeznaczone do książki. Ale i tak nie życzę nikomu.
Jesteś szalenie pracowita. Ile jest już przepisów na Kotlecie?
Zaczęłam się trochę gubić, ale jest na pewno ponad dwa tysiące.
Napisane w ciągu pięciu lat?
A do tego dwa tysiące jest filmów.
Czyli codziennie przepis. Albo dwa. W wakacje, święta…
Był taki moment ze trzy lata temu, że dawałam trzy przepisy dziennie. Ale to już było prawdziwe szaleństwo.
Czy to jest w ogóle potrzebne żeby produkować w takich ilościach? Biznesowo to chyba nie ma wielkiego znaczenia czy wrzucisz jeden post dziennie czy trzy?
Pewnie nie. Ale dużo osób czekało na przepisy i chciało oglądać filmy. Ja też miałam z tego wielką frajdę. Teraz, jak mam dzieci, to trochę inaczej dysponuję swoim czasem. Choć nadal staram się wrzucać coś codziennie.
Wielu twoich czytelników pewnie sobie myśli, że prowadzisz słodkie, beztroskie życie wypełnione jedzeniem pysznych rzeczy i testowaniem bajeranckich wózków. „Fajnie ma ta Paulina – bloga sobie prowadzi”. Fajnie masz? Nie tęsknisz za etatem?
Jasne, że czasami może bym chciała sobie wyjść po ośmiu godzinach do domu, zamiast być w pracy właściwie non stop. Ale robię to, co lubię i cieszę się, że mogę pracować w domu, być z dziećmi. Ale kiedy dzieci idą na drzemkę, to oczywiście nie mogę sobie z nimi odsypiać zarwanej nocy, tylko wtedy właśnie siadam do komputera. Tak samo wieczorem, oni zasypiają – ja siadam do pracy. Jesteśmy w podróży, za granicą, nieważne, gdy tylko dorwę się do wi-fi, od razu siadam do komputera, żeby odpowiedzieć na komentarze.
Na tysiąc komentarzy dziennie?
Nie wszystkie wymagają odpowiedzi na szczęście, ale np. w okolicy świąt, faktycznie wpada około 1000 komentarzy dziennie. Obłęd. Jak na nie nie opowiem od razu, to mam ogromne zaległości. Poza tym, po drugiej stronie ktoś czeka na tą odpowiedź. No więc jestem w pracy non stop, ale nie miałam z tym nigdy problemu. Bo to lubię.
A wyobrażasz sobie, że to się skończy kiedyś? Bo jednak dla wielu ludzi blogowanie i nawet praca blogera to jest epizod, środek do celu.
Chyba nie sięgam myślą aż tak daleko. Ale myślę, że przez najbliższe pięć lat spokojnie mogę robić to, co teraz. I nawet dłużej, bo gotowanie się nie skończy, nie skończą się przepisy.
Jest blog, teraz książka, może w przyszłości własna restauracja?
Raczej nie. Restauracja to jest przedsięwzięcie, w którym więcej jest marketingu niż gotowania. Ja przede wszystkim lubię gotować.
Nie pokazujesz dzieci na swoich blogach, bo?
Chcę żeby to oni zdecydowali o tym, czy będą wrzucać zdjęcia. No i nie podobają mi się te wszystkie zdjęcia dzieci na nocnikach, itp. Staram się każde swoje dziecko traktować jako człowieka, mniejszego, ale człowieka, którego prywatność szanuję. Tak samo jak nie wrzucam zdjęcia każdego z kim się sfotografuję, nie oznaczam go, o ile nie wyraził zgody.. Czekam, aż dzieci same będą chciały – wtedy – jak najbardziej.
Podoba ci się dyskusja na te tematy rodzicielskie na blogach? Z jednej strony to jest fajne forum, na którym można się podzielić wątpliwościami, a z drugiej strony arena walk na śmierć i życie o jak rodzić, jak karmić, jak nosić…
Rodzicielstwo i wszystko, co jest z nim związane, wzbudza niesamowicie dużo emocji. Każdy jest ekspertem. Każdy ma zdanie i co jest dla mnie fascynujące, każdy jest najlepszym rodzicem…
… dla cudzych dzieci.
Dla swoich, dla cudzych. Dla wszystkich! Ale to w sumie zrozumiałe, że przy tych tematach jest więcej emocji, bo rodzicielstwo jest po prostu bardzo emocjonalne.
Ale w jednej działce rodzicielskiej zdecydowanie masz papiery eksperta. Co swoim dzieciom gotujesz najchętniej?
Zaraz jak to powiem, to ktoś napisze, że na pewno źle.
Ale to już wiemy, więc możesz powiedzieć śmiało.
Oczywiście kupuję tylko eko, zbieram o poranku marchewkę z własnego ogrodu…
I żadnych słoiczków. Nigdy. Oczywiście.
A tak poważnie, to różnie. Jeżeli idziemy gdzieś na miasto, to zdarza się, że otwieram słoiczek. Na szczęście starszy jest w takim wieku, że po prostu jada to co my. Wczoraj jedli na przykład na śniadanie placki jaglane z bananami, zwykłe kanapki na bułce, tak, białej bułce z twarożkiem i z dżemem, co prawda domowym, ale z dżemem. Kurczaka z brokułami na obiad. Chyba, że mam ochotę ich troszkę porozpieszczać, to wtedy robię im ulubione placki albo omleta – coś typowego z mojego dzieciństwa.
Czyli nie prowadzisz dwóch czy trzech kuchni, dla każdego z synków oddzielenie?
Nie. Okazjonalnie, kiedy jemy coś naprawdę ostrego i wiem, że im na pewno nie posmakuje, wtedy faktycznie robię coś dodatkowego dla nich. Ale na co dzień jedzą to co my. Tak jest najwygodniej. Np. wtedy, gdy idziemy do restauracji…
Z dziećmi do restauracji?! Skandal!
Nie rozumiem, dlaczego rodzice mają być gorzej traktowani. Przecież oni też chcą, a czasem muszą zjeść coś na mieście. Wiadomo, że jest trochę inaczej, gdy się idzie wieczorem na wystawną kolację, ale dla dzieci to też jest pora snu, więc problemu na ogół nie ma. My od zawsze zabieramy dzieci do restauracji i od początku uczymy je jak się zachować przy stole. I już po moim dwulatku widzę efekty – czeka na kelnera, wybiera sam coś z karty (nie umie czytać, ale pokazuje), zamawia coś do picia, potem grzecznie czeka.
A gdybyś zobaczyła na drzwiach do restauracji, że tutaj wstęp z dziećmi wzbroniony, to co byś zrobiła?
Po prostu bym tam nie zjadła, ale byłabym bardzo zdziwiona taką dyskryminacją. Jedni mogą jeść, a inni nie, bo co? Bo są gorsi, tylko dlatego, bo są młodsi, czy trzeba im czasem coś więcej wytłumaczyć? Z restauracjami i dziećmi jest zresztą jeszcze jeden problem – koszmarne menu dziecięce. Marzę o tym, żeby w ofercie każdej restauracji było jedzenie dla dzieci inne niż nuggetsy z frytkami.
A jak patrzysz na to, jak Twoi czytelnicy czy znajomi karmią swoje dzieci, masz takie poczucie, że coś byś im mogła doradzić? Czegoś nie wiedzą, a Ty już wiesz, bo „robisz w jedzeniu”?
Chyba jedyne, przed czym bym przestrzegała, to zbyt długie podawanie dzieciom papek. Jedzenie, które można chrupać, bardzo wzmacnia mięśnie i potem dziecku łatwiej jest nauczyć się mówić. To też pomaga we wspólnym stołowaniu, bo nie trzeba myśleć, że dla dziecka trzeba ten posiłek jeszcze dotakowo zmiksować. I jeszcze, żeby od samego początku pokazywać dzieciom różne kolorowe warzywa i owoce. Bo nawet jeśli ono nie sięgnie po nie raz, drugi czy trzeci, to w końcu sięgnie z ciekawości. Ale to jest też tak, że jeżeli sami będziemy pić colę, to dziecko też będzie chciało po nią sięgnąć. Widzę to po swoich, jak my rano pijemy rumianek – nasze dziecko też rano pije rumianek.
Ja piję rano kawę…
Ja też, ale bezkofeinową. Dziecko wtedy dostaje kakao.
Ja piję kofeinową. I Mikrob oczywiście chce taką samą, więc ostatnio pierwszą kawę piję w pracy. Hipokrytka ze mnie.
Ja znalazłam na to patent, do spieniacza wlewam trochę roślinnego mleka, które się daje spienić i posypuję gorzkim kakao. Moja metoda żeby dziecko też miało swoje kakao-kawę.
Czyli generalna rada od Pauliny dla rodziców przerażonych tym, że krzywdzą swoje dzieci nieorganiczną marchewką brzmi?
Żeby nie dać się zwariować w żadną stronę. Ostatnio popełniłam taki fajny wpis: Tego nie jedz. Internet to wie . Bo jak będziesz chciała napić się mleka na pewno znajdzie się ktoś, kto powie, że mleko jest złe. Laktoza – katastrofa, no to myślisz sobie: mleko sojowe i żadne inne.
Ostatnio gluten jest śmiercionośny
Będziesz chciała zmienić pszenną na inne mąki i zaraz się dowiesz, że też złe. I tak ze wszystkim, chcesz coś zjeść – sprawdzasz, czy zdrowe i okazuje się, że nie do końca…
I są na to najnowsze badania amerykańskich naukowców.
Można czasami wpaść w taką paranoję i w przesadę, że właściwie wszystkiego trzeba unikać. A moim zdaniem, jeżeli nie masz alergii pokarmowych, specjalnych zaleceń od lekarza, to naprawdę, jedz wszystko na zdrowie!
Wszystko?
My jemy wszystko, bo uważam, że jeżeli czegoś nie spróbuję, to nie mogę się na ten temat wypowiedzieć. Ale staramy się unikać śmieciowego jedzenia.
Ale zdarza się wam zgrzeszyć?
Czasem na wakacjach, jakąś zapiekanką. Ale wtedy jawnie się chwalimy na blogu. Ale rzadko. Nie chcemy dawać przykładu dzieciom. Choć wiem, że przyjdzie czas przedszkola i wtedy to dopiero będziemy mieć rozterki kulinarne
Będziesz im gotowała w trojaki?
Pewnie tak, ale też wiem, że trzeba uważać z tym, co jest zakazane, bo to kusi podwójnie .